Polska polityka nie jest pierwszej klasy. Ale polscy politycy lubią czuć, że są. Parę dni temu spotkaliśmy w klasie biznes samolotu z Brukseli marszałka Mazowsza Adama Struzika. Leciał w niej tylko z drugim, znajomym urzędnikiem. Dlaczego było tak pusto? Bo nawet biznesmeni kupują do Brukseli loty w klasie ekonomicznej. Wiedzą, że za półtorej godziny lotu nie ma powodu przepłacać.
Warszawa - Bruksela - Warszawa. Wylot w najbliższy poniedziałek, powrót dzień później. Klasa biznes w LOT to 4428 zł za osobę. Za te pieniądze można kupić dwa bilety za Atlantyk. Do Brukseli nie jest daleko. Linie lotnicze windują ceny wiedząc, że do stolicy Unii Europejskiej latają tylko biznesmeni i urzędnicy. Zwłaszcza tym drugim nie zależy na pieniądzach.
- To była sytuacja wyjątkowa. Zwykle mazowieccy urzędnicy latają klasą ekonomiczną. Odstępstwa od tej zasady robimy tylko w sytuacji, gdy mowa o niezaplanowanej podróży, którą trzeba szybko zorganizować - tłumaczy Marta Milewska z Urzędu Wojewódzkiego na Mazowszu.
Dziwne wyjaśnienie. Wolnych miejsc w samolocie z Brukseli było sporo. Marszałek Struzik spokojnie zmieściłby się choćby na fotelu obok dziennikarza naTemat. A miał co najmniej kilkanaście podobnych foteli do wyboru w innych rzędach samolotu. W klasie biznes leciał tymczasem tylko z kolegą. Nikt inny nie był tak rozrzutny, by za 90 minut lotu i dokładnie takie same fotele, co w klasie ekonomicznej, przepłacać.
Mazowiecki Urząd Wojewódzki przysłał nam informacje o kosztach zagranicznych podróży Adama Struzika "finansowanych z budżetu województwa". Od 2011 do 2013 roku wyniosły one prawie 26 000 złotych. 6 podróży odbyło się samolotem, 4 samochodem służbowym. Urząd twierdzi, że marszałek tylko raz leciał pierwszą klasą "ze względu na brak miejsc w klasie ekonomicznej."
Bankrut, który nie dziadował
Mazowsze to bogaty region. Z dużymi kłopotami finansowymi. Krótko po powrocie z Brukseli Adam Struzik ogłosił...że województwo bankrutuje. Marszałek poinformował, że Mazowsze zostało ograbione przez "janosikowe", czyli obowiązkową daninę bogatych regionów na rzecz tych biedniejszych. W Urzędzie Marszałkowskim oszczędzano podobno już na wszystkim, ale i tak nie udało się wygospodarować aż kilkuset milionów złotych. Region jest tak zadłużony, że nie ma też szans na kolejne kredyty.
Wydatki na podróże służbowe rosną w całym kraju.
Wydatki na podróże ministerstw
Ministerstwo Rozwoju Regionalnego (MRR) na podróże krajowe w 2008 r. wydało 768 tys. zł, cztery lata później – blisko 1,1 mln zł. W tym okresie urzędnicy MRR średnio co roku odbywali 1,8 tys. podróży. Wydatki wzrosły również w resorcie finansów. W 2008 r. przeznaczył na diety urzędników 4,8 mln zł, a w 2011 r. o prawie 2,6 mln zł więcej.
źródło: dziennik.pl
Problemem nie jest jeden czy drugi lot. Problemem jest brak powszechnego zbioru reguł podróży służbowych w administracji samorządowej. Taki zestaw zasad ma większość korporacji. Określają one standard podróży i noclegu dla każdego stanowiska. Samorządy nie mają jednak jednego szefa (poza wyborcami w ogóle nie mają szefów) i dlatego żaden zestaw zasad do tej pory nie powstał. Rozporządzenie określa, że nocleg służbowy nie może przekroczyć sumy 600 złotych za dobę. Tak naprawdę główną regułą jest obawa przed byciem opisanym przez lokalną prasę.
Służbowe podróże w Małopolsce
Najwięcej w regionie tarnowskim na podróże służbowe przeznaczył Urząd Miasta Tarnowa - łącznie 118,4 tys. zł, w tym ponad 63 tys. na delegacje krajowe oraz ok. 54 tys. zł na zagraniczne, z których najdalsza była podróż do Kotłasu w Rosji. Jak donosi gazeta, Prezydent Tarnowa Ryszard Ścigała jest też urzędnikiem, który był w rozjazdach najczęściej - 2012 roku w delegacji spędził on łącznie 60 dni.
Najdalej natomiast - do Paso Robles w USA - wyjechał były już starosta tarnowski Mieczysław Kras wraz z szefem powiatowej promocji. Jak przyznaje gazecie obecny starosta Roman Łucarz, tamta wyprawa kosztowała ok. 13 tysięcy złotych. Na wszystkie służbowe podróże Starostwo Powiatowe wydało natomiast 80,9 tys. złotych, w tym blisko 40 tys. na wyjazdy zagraniczne.
źródło: tarnowianin.com
Drogie są tylko wyjątki
Od Katowic po Szczecin i od Poznania po Kraków w biurach prasowych lokalnych władz wręcz automatycznie przekonują, że zwykle urzędnicy latają za granicę jak najtaniej. Tylko kiedy pojawia się konieczność szybkiego wylotu, wtedy sytuacja często zmusza, by sięgnąć do samorządowej kasy nieco głębiej i zarezerwować bilety dużo droższe. Jednak zdaje się, że tylko marszałek Struzik został postawiony w tak podbramkowej sytuacji, że jedyną opcją została klasa biznes.
Zasadę ekonomicznych podróży w wyjątkowych sytuacjach od czasu do czasu łamią także w Gdańsku, który nie tylko utrzymuje świetny kontakt z unijnymi instytucjami z Brukseli, ale i z miastami partnerskimi, czy wielkim biznesem z najodleglejszych zakątków świata. Prezydent Paweł Adamowicz i jego urzędnicy sporą część obowiązków pełnią więc w podróży. - My również latamy przede wszystkim klasą ekonomiczną. Odstępstwa od tej zasady są tylko wówczas, gdy podróż jest nagła i po prostu tańszego biletu niż w klasie biznes nie da się już zarezerwować - tłumaczy Antoni Pawlak, rzecznik gdańskiego magistratu. W Gdańsku podkreślają, że czasem latają biznes-klasą, ale podróży klasą pierwszą żaden urzędnik nie pamięta.
Samorządowe zamiłowanie do lotnictwa to nie tylko zagraniczne wyloty. Te są skromne przy rozrzutności województwa Lubuskiego.
Lubuskie bowiem wybudowało port lotniczy w zielonogórskim Babimoście. Za ponad 40 mln złotych powstał, by przez lata korzystali z niego... tylko urzędnicy samorządowi podczas podróży służbowych. Zaledwie 100 km dalej jest wielkie lotnisko w poznańskiej Ławicy więc lubuska inwestycja nie wytrzymała konkurencji, a nawet jej nie podjęła. Przez pierwsze kilkanaście miesięcy z Zielonej Góry wyleciało zatem 203 pasażerów z czego tylko czworo nie miało darmowego biletu z samorządu. Nierentownego portu nie udało się przebranżowić na lotnisko typu cargo, więc na pewien czas rejsowe w ogóle zniknęły. Niedawno wróciło połączenie do stolicy, ale sami latający urzędnicy nie są wstanie sprawić, by Babimost nie był wciąż najmniej ruchliwym portem lotniczym nad Wisłą.
Samorządy, które pasażerskie lotniska już miały wydają tymczasem miliony złotych na to, by wygodne, lokalne połączenia utrzymać. To właśnie dzięki temu w Polsce tak dobrze czują się liczne tanie linie lotnicze. Mało kto zdaje sobie sprawę z faktu, że większość z nich nie latałaby z mniejszych aglomeracji, gdyby nie dotacje od lokalnych władz. Wiele województw i miast wpisuje je w wydatki na promocję.
W ubiegłym roku utrzymanie rejsów na Podkarpaciu kosztowało więc 11,6 mln zł. Bez pieniędzy od samorządowców tanie linie wyniosłyby się też z Bydgoszczy. Tam zrzutkę na Ryanair robią urząd miasta i kujawsko-pomorski marszałek. Dotąd Irlandczycy dostali od nich już ponad 11 mln zł. Utrzymanie u siebie tanich przewoźników drogo kosztowało także inne samorządy dysponujące dużymi portami lotniczymi.
Dlaczego? Być może, by zapewnić sobie możliwość stosowania się do zasady, że podróże zagraniczne zwykle muszą być ekonomiczne. W ostatecznym rachunku może być to nawet dość opłacalne. Tylko warszawscy urzędnicy latają służbowo za granicę nawet sto razy w ciągu zaledwie pół roku. Ze statystyk dotyczących podróży pracowników stołecznego magistratu wynika, że nawet w czasach kryzysu podróżują bardzo chętnie i na bieżąco utrzymują kontakty w praktycznie każdym państwie na Starym Kontynencie.