W przeszłości Jim Parton pomógł Robbiemu Williamsowi napisać autobiografię. Wcześniej był brokerem giełdowym i zarabiał więcej od brytyjskiego ministra finansów. Obecnie mieszka w Polsce w pałacu w Piotrowicach Nyskich. Prócz prac konserwatorskich nad zabytkiem organizuje koncerty muzyki klasycznej, turnieje rugby i krykieta. Zaś na ostatnim trawiastym korcie do tenisa w Polsce Jim Parton planuje zorganizować turniej i zaprasza Radwańską na treningi.
Zarobiłeś kokosy, i teraz odcinasz kupony w Polsce remontując pałac w Piotrowicach Nyskich?
Jim Parton: Tak każdy uważa. Kiedy przeprowadziłem się do Polski w 2007 roku wszyscy mówili, że stoją za mną miliony. Następnie opowiadano, że potrafię korzystać ze środków unijnych i dlatego stać mnie na remontowanie mojego pałacu. Prawda jest nieco bardziej absurdalna. Sprzedałem trzypokojowy dom w londyńskim Camberwell z zamiarem zainwestowania w tutejsze nieruchomości. Za funta mogłem wtedy dostać 7,5 złotego. Początkowo planowałem kupić jakiś dom w okolicach Bielsku-Białej, z zamiarem sprzedania kilka lat później. Jednak całkiem przypadkowo trafiłem na ten pałac.
Na Śląsku jest wiele pałaców na sprzedaż, dlaczego akurat ten?
J.P: Nie był za duży, no i można było w nim zamieszkać od razu. Na Śląsku jest mnóstwo pałaców. Mogłem coś wybrać wielkości pałacu Buckingham, ale nie miałem aż tak dużo pieniędzy na jego remont. Pałac w Piotrowicach Nyskich to znacznie bezpieczniejsza inwestycja. Pieniądze ze sprzedaży domu w Anglii dają mi fundusze na jego remont. Choć przyznam, że nie stać mnie na konkurowanie z dużymi korporacjami, które remontują pałace i urządzają w nich SPA. Jednak mam coś, co daje mi pewną przewagę.
Co dokładnie?
J.P: Duszę. Mieszkam i pracuję tu z rodziną. Tu panuje inna atmosfera. Tylko żałuję, że nie mam rodzinnych tradycji związanych z tym miejscem. W podobnych miejscach w Anglii możesz spotkać właściciela, pogada z tobą, pokaże ci portrety swoich przodków. Powie co kto zrobił, kim był. Niestety nie mam takiej historii. Kiedy kupowałem ten pałac mówiono mi, że wybudowano go w 1660 roku i w 1665 kupił go biskup Wrocławia, książę von Rostock. Jednak dokonałem pewnych odkryć, które pozwalają datować budynek na XIV wiek.
Jakiś innych odkryć dokonałeś?
J.P: Chociażby polichromię z początków XVII wieku. Jak się okazało są jednymi z najlepiej zachowanych w całej Polsce, jednak nie to je wyróżnia. Bo w całym kraju można znaleźć takie malunki.
To co w nich takiego szczególnego?
J.P: Mają różne zwierzęta, kwiaty. Mają mnóstwo postaci alegorycznych, nawet jest XVII wieczny Barack Obama. Znalazłem również królową Elżbietę. To znaczy się postać podobną do niej. Po badaniach odkryłem, że się nie myliłem. Była to szkocka Elżbieta, córka Jakuba I, która została wydana za króla Czech. Jak się okazało odwiedziła mój pałac około 1620 roku, kiedy z mężem, Fryderykiem V odwiedzała ziemie śląskie. Jej podobizna, jak i reszta polichromii uświetnia naszą salę balową, która zaczyna tętnić dworskim życiem.
W jaki sposób?
J.P: Organizuję w niej różne koncerty. Jestem dogadany z japońską pianistką Yuko Kawai. Mieszka w Warszawie, ale przyjeżdża do nas co jakiś czas grać koncerty fortepianowe. Koncertowała z miejscowym chórem, ściągnęła tu kwintet smyczkowy filharmonii warszawskiej. Nawet Yamaha się nami zainteresowała i obiecała zająć się naszym leciwym fortepianem. No i poza tym stanowi to nie lada gratkę dla naszych gości. A jak nie koncertujemy, to jesteśmy w stanie urządzać tu wesela. To idealne miejsce, bo w końcu Pałac należał w przeszłości do biskupa, więc mamy tu własną kaplicę, gdzie młoda para może wziąć ślub.
Prócz koncertów masz jednak inne sposoby na zwrócenie uwagi na Piotrowice Nyskie...
J.P: Owszem. Co roku urządzam tu festiwal rugby. Prawie całe życie uprawiam ten sport, jestem honorowym prezesem Kew Occassionals, elitarnego klubu dla absolwentów Oxford i Cambridge, choć sam przyznam jestem po St Andrew's (uczelnia księcia Williama – red.). Byłem z moim klubem na wyjeździe do Austrii, gdzieś w górach, w jakimś kurorcie graliśmy z ich reprezentacją narodową. Pomyślałem sobie, że skoro w Austrii można takie mecze robić, to dlaczego nie mogę tego zrobić w Piotrowicach. Festiwal zaprasza zarówno męskie, jak i żeńskie drużyny.
Chce im się jechać na zapuszczoną wieś?
J.P: Chyba tak. Przyjeżdżają do nas ekipy z Wielkiej Brytanii, Austrii, Niemiec, Czech, Węgier. W sumie dwieście rugbystów i rugbystek. Pod moim pałacem urządziłem boisko do tego sportu. Stoi na wspólnej ziemi. Tylko jedna pani nie chciała się zgodzić, więc obok jednego rogu rosną pokrzywy. Tak wygląda jej działka. Zaś sam turniej już zwrócił na siebie uwagę. Rok temu zdobyłem Rugby Expo Award w Londynie za imprezę roku w rugby. Pokonałem dwa olbrzymie turnieje w Las Vegas i w Londynie. To były imprezy na kilkadziesiąt tysięcy widzów, a u mnie było kilkaset. Taki sukces przyciąga sponsorów. Lead Financial w tym roku postanowił zainwestować w moją imprezę w nadziei na to, że pomoże im to w rekrutacji nowych pracowników w Łodzi i Gdańsku. Natomiast Greene King, jeden z największych brytyjskich browarów sponsoruje nasze piwo. Muszę im tylko przekazać, by wysłali nam więcej IPA. Planują przekazać 900 litrów tego piwa, ale to może być za mało...
Urządzasz największą imprezę w okolicy...
J.P: Rzeczywiście. Przy okazji staram się i zachęcam miejscowych do udziału. Choć wieczorami sam organizuję zabawy dla zawodników, to w ciągu dnia mieszkańcy Piotrowic mogą na turnieju zarobić. Panie robią gary bigosu, grille. Strażacy robili dla nas pokazy. Jeszcze pojawiają się osoby z okolic, które malują twarze. Każdy na tym korzysta, więc jestem szczęśliwy, że społeczeństwo ma ze mnie pożytek.
Coś jeszcze planujesz?
J.P: Za kilka tygodni przyjeżdżają tu krykieciści z centralnej i wschodniej Europy. W tym pierwsza wyłącznie polska ekipa. To sport przeważnie grany przez Brytyjczyków i Hindusów, więc oni stanowią pewien ewenement. No i korzystając na fali popularności Agnieszki Radwańskiej, Jerzego Janowicza i Łukasza Kubota planuję zorganizować tu turniej tenisowy. Mam tu kort trawiasty, ładnie przystrzyżony. By zaoszczędzić na paliwie zatrudniłem naturalnych ogrodników – gęsi i owce – naprawdę świetnie sobie radzą. Trawa jest równo skoszona.
A mówili, że w Polsce już nie ma kortów. Ponoć ostatni był w rezydencji ambasadora Wielkiej Brytanii...
J.P: No to się mylą. U mnie jest na razie jeden, ale może być więcej. Na boisku do rugby mogę wytyczyć cztery kolejne. Jeśli byłoby zainteresowanie, to Isia mogłaby u nas przygotowywać się do Wimbledonu. Znajdzie tu wszystko, czego jej trzeba – ciszę, spokój, oraz korty trawiaste. Może kiedyś ona, albo Jerzyk zostaną patronami mojego turnieju...
Słyszałem, że gdyby nie tenis, nie trafiłbyś do Polski?
J.P: Dokładnie. Poznałem moją żonę Anię w moim klubie tenisowym w Londynie. Pracowała tam za barem. Po meczu chodziłem tam się napić, i tak się poznaliśmy. I teraz już wiesz, jak trafiłem do Polski.
Nie było trudno się domyślić... a co robiłeś zanim ją poznałeś i przyjechałeś do Polski?
J.P: Wiele rzeczy, byłem nauczycielem angielskiego w Japonii, brokerem giełdowym, pisarzem, dziennikarzem, aktywistą na rzecz rozwiedzionych ojców nie mających dostępu do dzieci. Gdzie mam zacząć?
Może od kariery w City...
J.P: Jak już wiesz, byłem w Japonii. Mieszkałem tam 3 lata i nauczyłem się języka. Pod koniec lat osiemdziesiątych wróciłem do Anglii. Akurat mówiło się o tym, że z Japonii przyjdzie olbrzymia fala pieniędzy. Ten kraj się rozwijał. Coś jak obecny przykład z Chinami. Duża gospodarka, duże inwestycje. Mówi się, że w City przyjmowali każdego, który umiał utrzymać w dłoni pałeczki. Ja ze swoim japońskim byłem łakomym kąskiem. W jednej chwili zarabiałem więcej od Kanclerza Skarbu (brytyjski minister finansów).
To dlatego stać cię na pałac w Piotrowicach...
J.P: Właśnie, że nie. Życie w City jest drogie. Presja społeczna wymaga, byś wziął olbrzymi kredyt, jeździł szybkimi samochodami i jadał w drogich knajpach. Na dodatek moja ówczesna, japońska żona wydawała wszystko na prawo i lewo. Kupowała drogie ciuchy, torebki, obuwie. Trwoniła moje pieniądze. Mimo olbrzymich zarobków zawsze byłem pod kreską. Potem przyszedł japoński kryzys ekonomiczny z 1991 roku. Wcześniej wszyscy o mnie walczyli. Byłem w UBS, potem w Merrill Lynch, jednak po kryzysie nie potrzebowali mnie.
To czym się zająłeś?
J.P: Pisaniem. Uznałem, że to dobry moment na to, by zerwać z życiem biznesowym. Moja wymagająca luksusów japońska żona nie wytrzymała „ekscentrycznego brytyjskiego Jima” i spakowała walizki. Natomiast ja wydałem książkę „The Bucks Stop Here”. Opisałem swoje życie w City, oraz o tym, jak to jest, kiedy nagle wszystko tracisz.
Sprzedawała się?
J.P: Była bestsellerem na londyńskim City. Niestety z powodu błędu wydawnictwa nie zrobiłem aż tak zawrotnej kariery. Momentalnie wyprzedano całe pierwsze wydanie, ale zanim dodrukowano kolejne książki, zainteresowanie zniknęło.
To co się stało później?
J.P: Napisałem powieść „Unreasonable Dave”. Nie najgorzej się sprzedawała. Potem przyszedł czas na ghostwriting. Napisałem dla Trevora Jonesa jego autobiografię „Walking On Air”. Jones był pilotem helikopterów, przyjacielem Księcia Andrzeja, który po wypadku narciarskim został sparaliżowany i ledwo poruszał rękami. Motywem przewodnim były jego starania, by stworzyć samolot, który on mógłby pilotować.
Po „Walking On Air” przyszedł czas na Robbiego Williamsa, jak to się stało, że akurat Ty zostałeś wybrany do tego, by napisać jego autobiografię?
J.P: Wydawcom zależało na książce, która przedstawi uczciwy wizerunek Robbiego. Nie chcieli, by go napisał jakiś dziennikarz muzyczny, czy ktoś sławny. Musieli mieć kogoś, kto go w ogóle nie znał. To było dopiero na początku jego kariery solowej, więc proszę pamiętać, że jeszcze nie był supergwiazdą. Był znany, ale nie był aż tak wielki, jaki jest teraz. Natomiast ja jestem ekscentrykiem. Zawsze wolałem muzykę klasyczną, więc w ogóle nie wiedziałem o kogo chodzi. Właśnie dlatego zostałem wybrany.
A jak wyglądała współpraca? Imprezowaliście razem, odwiedza cię w Piotrowicach?
J.P: Absolutnie nie. Mieliśmy relację wyłącznie zawodową. Nie interesuje mnie znajomość z nim, więc nie należy się spodziewać, że mnie odwiedzi. Chociaż kto wie... Po napisaniu książki każdy z nas poszedł w swoją stronę.
Czyli nie imprezowaliście?
J.P: Nie. Choć miałem okazję być z nim na scenie podczas Glastonbury. Wyobraź sobie, Robbie tańczy i śpiewa, a ja w tym czasie stoję gdzieś w ukryciu z jego matką i dziewczyną, Nicky z All Saints. Wydawcy chcieli bym tam był poczuć jak to jest występować przed taką widownią. To jedno usłyszeć jakie to przeżycie to od Robbiego, a drugie poczuć to na własnej skórze. Dzięki temu byłem w stanie oddać ducha koncertu.
Po Robbiem robiłeś coś interesującego?
J.P: Pisarsko? Chyba nie. Miałem swój stały felieton w „Daily Mail”, gdzie pisałem pod pseudonimem rozwiedzionego faceta. Publikowałem swoje teksty w różnych gazetach i magazynach. Nie powiedziałbym, że to coś szczególnego. Zwyczajna praca dziennikarska typu pojedź tu i opisz. Dodam jeszcze pracę w Families Need Fathers, gdzie byłem rzecznikiem. Moja pierwsza żona zostawiła mnie i zabrała syna. Choć walczyłem o prawo do widywania go, to ukrywała miejsce swojego pobytu i zabroniła mu kontaktów ze mną.
Teraz wiesz, co się z nim dzieje?
J.P: Odnalazł mnie po latach. Skontaktował się z moimi bratankami przez Facebook. Oni namówili mnie do założenia konta, i tak po długim rozstaniu spotkaliśmy się w Korei. Dziś jest wziętym musicalowym aktorem w Japonii. Na dodatek występował na Broadwayu i zebrał kilka pochlebnych recenzji. Czasami odwiedza nas w Piotrowicach. Jego młodsze rodzeństwo go uwielbia.
Historia zatoczyła koło i wracamy do Piotrowic. Punktu wyjścia. Jakie masz plany na przyszłość?
J.P: Powoli pieniądze ze sprzedaży domu w Londynie się kończą. Przechodzimy zatem z fazy inwestycyjnej w fazę biznesową. Mam około 25 łóżek. Krok po kroku staram się remontować kolejne pomieszczenia gospodarcze, typu stodoły, by je też urządzić. Zdaję sobie sprawę z tego, że chociażby weselnicy chętniej tu przyjadą, jeśli wszyscy będą mieli gdzie spać i nie będą musieli wracać po nocach. Zwłaszcza, że tutejsze wesela trwają i trzy dni. Ale mam też inne pomysły.
Jakie?
J.P: Zbieram samochody. Mam kilka zabytkowych. Jednak największą pociechę mam ze swojego Trabanta pożarnego. Kupiłem go za jakieś 500 euro na terenie dawnego NRD. Był używany jako wóz strażacki, więc jest wyposażony w zbiornik z pompą. Nie sprzedam go nawet za 5 tysięcy euro. No, ale skoro zbieram samochody i mam mnóstwo nieużywanych stodół to wpadłem na pomysł, by garażować zabytkowe samochody. Są inni kolekcjonerzy, którzy nie mają gdzie ich trzymać. Ja im użyczę miejsce, i poniekąd utworzę muzeum motoryzacji. Jeszcze bardziej ożywię Piotrowice.
Czy jest coś jeszcze, czym tą małą wieś ożywisz?
J.P: Chyba jedynie MIGiem. Choć zawsze marzyłem o tym, by taki samolot stał na moim podwórku, to chyba mnie na niego nie stać. Choć fajnie by wyglądał na zdjęciach – MIG pod pałacem. To by było coś...