Czterdzieści kilogramów. Dziś to połowa mnie, a kiedyś o prawie 10 kilogramów więcej niż ważyli moi koledzy. Niby od przybytku głowa nie boli, ale pojęcie "kilka zbędnych kilogramów" towarzyszyło mi przez całe dzieciństwo. Gdy dziś widzę spasione dziecko, któremu jeszcze rodzice kupują kolejne porcje słodyczy, przypominam sobie jak sam wyglądałem niczym księżyc w pełni. Nie polecam nikomu.
Słodki smak dzieciństwa... Dla mnie na szczęście już się skończył. Bo gdyby trwał, być może z trudem mieściłbym się w fotelu, w którym siedzę teraz. Być może, nadal kupno jakiegokolwiek ubrania dla mnie byłoby problemem. Możliwe też, że miałbym coraz większe problemy ze zdrowiem, które w dzieciństwie towarzyszyły mi nieustannie. Dlaczego? Przez łakomstwo.
Pamiętam dzień, kiedy zdecydowałem się dołączyć do szkolnej drużyny zuchów. Byłem wtedy chyba w trzeciej klasie podstawówki. Po kilku zbiórkach po cywilnemu przyszedł czas, aby niejako zalegalizować swój pobyt w ZHP i zakupić zuchowy mundurek. Może nie tak fajny jak harcerski, ale zawsze. Wybrałem się więc z tatą do składnicy harcerskiej w okolicach teatru "Buffo".
Chusta, pierścień, berecik – zakup tych zuchowych gadżetów zajął 15 sekund. Przyszła jednak pora na część właściwą. O ile górna część się znalazła, tak z krótkimi, zuchowymi spodenkami był mały, a właściwie duży problem. Spodenki dedykowane na mój wzrost weszły mi na łydkę. – Za małe – powiedziałem do ojca i poprosiłem o kolejne. – Za małe – powtórzyłem po przymierzeniu kolejnej pary z nadzieją, że doczekam się wreszcie końca sklepowego wstydu. Po otrzymaniu największego rozmiaru zuchowych spodenek okazało się, że większych nie robią.
Stałem w tej przymierzalni bez spodni i czułem się jak kretyn. Dookoła było sporo ludzi, którzy obserwowali sytuację, a ich śmiech coraz donioślej rozchodził się po sklepie. Jedynym wyjściem z sytuacji, był zakup spodenek od munduru harcerskiego. Wreszcie się udało, prawie. O ile spodnie przeznaczone dla osób starszych ode mnie o kilka lat były dobre w pasie, to nieco zmieniły się ich właściwości. Po wyjściu z przymierzalni okazało się, że jedyne krótkie spodenki w tym sklepie w które wszedłem, sięgają mi do kostek...
Pamiętna wyprawa do harcerskiej składnicy znalazła stałe miejsce w mojej głowie, podobnie, jak wiele innych podobnych. Grube dziecko (nie otyłe, z nadwagą, "okrąglutkie" czy jakkolwiek eufemistycznie ktoś próbowałby je nazwać) przeżywa koszmar. I choć czasem o tym nie mówi, jest i po prostu czuje się grubasem. Tak też wygląda i tak nazywają je koledzy (i co gorsza koleżanki!). I o ile w moim przypadku problem był głównie w głowie, wiele dzieci mogło trafić na mniej tolerancyjnych kolegów.
Gdy wspominam wakacyjne wyjazdy na Mazury, wracają nie tylko pozytywne wspomnienia. Byłem chyba jedynym dzieckiem na plaży, które kąpało się w koszulce. Gdy rodzice pytali dlaczego się nie rozbiorę, odpowiadałem, że jest mi chłodno i że tak mi wygodnie. Przyczyna była oczywiście zupełnie inna. Po prostu wstydziłem się, że wyglądam jakbym połknął worek ziemniaków.
"Kiedyś wyrośniesz, wyciągniesz się" – mówiła mi przez lata ciocia. Nie wierzyłem, że to możliwe. Poczucie beznadziejności mojej sytuacji było tak duże (w wieku 7-10 lat), że nie wierzyłem w możliwość schudnięcia. Mój apetyty był tak duży, że nie byłem w stanie nie zajrzeć do lodówki. Wydaje mi się, że dziś nie zjadłbym takiej ilości jedzenia, co wtedy. Na szczęście ciocia miała rację. Około 4-5 klasy podstawówki, zacząłem samoistnie tracić wagę. Ufffff.....
Niektórzy nie są w stanie przełknąć, że w dzisiejszym świecie panuje kult szczupłej, wysportowanej sylwetki. Gdzie człowiek nie spojrzy, tam piękni, zdrowi i szczupli ludzie na plakatach czy na ekranie. Zastanawiam się, jaką inną sylwetkę mielibyśmy stawiać na piedestał, niż tę wysportowaną? Oczywiście, że niektórzy ze względów zdrowotnych nie są w stanie zwalczyć nadwagi, chociaż bardzo by tego chcieli. Rozumiem też, że w niektórych środowiskach tłuste dzieci mogą świadczyć o dobrobycie. Czy jednak oznacza to, że na plakatach mają pojawiać się osoby otyłe? Pewnie na niektórych tak, ale nie powinno to stać się głównym nurtem.
Pomimo mody na fit, krytykowanie grubasów jest w Polsce niedobrze widziane. Ale mając w pamięci, co oznacza bycie grubym, nie jestem w stanie zrozumieć, jak można spokojnie patrzeć w lustro i nie zrobić nic, aby wyglądać lepiej i zdrowiej. Nie chodzi oczywiście o ważne względy estetyczne, które polepszają samopoczucie. Jakość życia osoby grubej jest tak diametralnie gorsza, że przeraża mnie bezrefleksyjne napychanie się żarciem, któremu czasem towarzyszy drżenie rąk...
Biorąc pod uwagę swoje osobiste doświadczenia, uważam że nadal zbyt mało wagi przykładamy do tego, aby promować szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Nie mam na myśli oczywiście tzw "wieszaków", które ze zdrowiem mają tyle wspólnego, co moje ciągłe zatrucia w dzieciństwie z powodu zbyt dużej ilości wchłoniętego jedzenia.
Czasem widzę na mieście mieście całe "dobrze odżywione" rodziny. Gdy je obserwuję, mam wrażenie, że panuje w nich kult jedzenia, a raczej pochłaniania jak największej ilości wszystkiego. Zawsze lubiłem zjeść i nadal lubię. Ale gdy przypomnę sobie, jak czuje się grube dziecko, niemogące poradzić sobie ze swoją nadwagą, mam ochotę takich rodziców rozszarpać (choć w moi domu mówiono abym tyle nie jadł, a to nie skutkowało). Trzeba po prostu pamiętać, że jemy by żyć, a nie żyjemy by jeść.
Nie chodzi o skracane o pół metra harcerskich spodenek, czy brak opalenizny spowodowany ciągłym siedzeniu w koszulce nawet w upalne dni. Chodzi o komfort życia, poczucie własnej wartości i zwykłe cieszenie się dzieciństwem, pozbawionym kompleksów, które i tak nas dogonią w przyszłości.