Każdego roku słychać to samo wezwanie: "zatrzymać złodziei rowerów!". I każdego roku przegrywamy… Być może dlatego, że na wojnie ze złodziejstwem potrzeba bardziej radykalnych środków. Na przykład takich jak obywatelskie i policyjne prowokacje, które próbują zainicjować mieszkańcy Wrocławia.
"Na kilku wrocławskich osiedlach dobry rower ginie w ciągu kilku godzin. Są miejsca, w których czas możemy liczyć dosłownie w minutach" – skarży się w serwisie Pokazywarka.pl Marcin Feusette, jeden z pomysłodawców prowokacji, która ma popsuć humory złodziei rowerów we Wrocławiu.
Pomysł jest prosty i wypróbowany wcześniej w Trójmieście. Zostawiamy rower w publicznym miejscu, niezabezpieczony przed kradzieżą. Można odkręcić nieco piasty, tak, by ten, kto się na sprzęt połakomi, mógł ujechać na nim nie więcej niż kilkadziesiąt metrów. Potem czekamy na złodzieja i z ukrycia nagrywamy, jak próbuje oddalić się z łupem. W końcu wzywamy policję i mamy złodzieja na gorącym uczynku.
"Akcja oczywiście w pełni legalna. Będziemy współpracować z policją i lokalnymi mediami. Dokonamy obywatelskiego aresztowania i delikwentów oddamy policjantom. (…) Rowery mamy tak przygotowane, aby ich wartość zapewniała maksymalny wymiar kary" – pisze Feusette.
Sądząc po internetowej reakcji, chętni do udziału w tym eksperymencie na pewno się znajdą. To gest rozpaczy, bo policja przegrywa walkę ze złodziejami. Choć od kilku lat w wielu miastach spada liczba kradzionych jednośladów, to za taką tendencję odpowiadają nie funkcjonariusze, a sami rowerzyści, którzy coraz lepiej zabezpieczają swój sprzęt. Z kolei ci pierwsi rzadko łapią na przestępców gorącym uczynku, a jeszcze rzadziej odzyskują porwane rowery.
"Złodzieje rowerów w Polsce są łapani niemal wyłącznie w sytuacjach, gdy obywatel sam znajdzie złodzieja, zatrzyma go i po prostu wezwie policję" – zwraca uwagę Feusette.
Jasne, nikt nie oczekuje od policjantów, że dotknięciem magicznej różdżki wyczyszczą ulice ze złodziei, albo że będą patrolować w okolicy zaparkowanych przy sklepach i urzędach rowerów. Tyle że repertuar dotychczas stosowanych środków nie zdaje egzaminu. Specjalne oznakowanie, które oferują na komendach na przykład warszawscy funkcjonariusze, może i pomaga w odnalezieniu skradzionego sprzętu, ale trzeba przecież przeciwdziałać złodziejstwu, a nie nastawiać się na likwidowanie jego skutków.
Dlatego zrozumiała jest frustracja rowerzystów, którzy chcą wziąć sprawy w swoje ręce. Zakładając, ze na danym obszarze działają seryjni złodzieje jednośladów, opisana wyżej prowokacja może skutecznie zniechęcić ich do dalszej "działalności". Zasada jest prosta: jeśli zaczną się bać, przestaną kraść!
Policja powinna nie tylko odpowiedzieć na taką obywatelską inicjatywę i pomóc w jej realizacji, ale sama zacząć łapać złodziei w podobne pułapki. Kilka prowokacji każdego dnia w kilku losowych miejscach to przecież szybka droga do poprawy ukochanych statystyk.
autor bloga rowerowe-porady.pl (wypowiedź dla naTemat.pl)
Pomysł jest bardzo ciekawy, ale mam jedną wątpliwość - kto ma to robić i za czyje pieniądze? Co jeśli na złodzieja trzeba będzie czekać kilkanaście godzin? Dobrze by było, gdyby obserwowało rower kilka osób, więc w ostatecznym rachunku może się okazać, że to mało opłacalna akcja.
Co innego gdyby zamontować nadajnik GPS do takiego podstawionego roweru, najlepiej by jeszcze doprowadził do pasera.