Wielu Polaków tradycyjnie ściąga na wczasy do Gdańska własnie wtedy, gdy rozpoczyna się tu słynny Jarmark Dominikański. Legendarne święto kupców z całego świata gdańszczanie omijają jednak szerokim łukiem, a te kilka tygodni na przełomie lipca i sierpnia to dziś raczej powód miejskiej frustracji, a nie czas dobrej zabawy. Bo jarmark od lat zamienia się niestety we wielkie targowisko tandety i drożyzny.
W Gdańsku pierwsze dni słynnego Jarmarku Dominikańskiego. Imprezy, która tradycyjnie ma nakręcać całe lato w nadmorskiej stolicy Polski. W tym roku to już 753. raz. I przez większość tego czasu jarmark był dla Gdańska szeroko otwartym oknem na świat. Przez setki lat ściągali na niego kupcy z najodleglejszych zakątków. W czasach szarej komuny był szczególnie atrakcyjny, bo stawał się okazją, by zdobyć coś, o czym przez cały rok można było tylko pomarzyć. Podobnie było przez wiele lat po upadku żelaznej kurtyny. Historia Jarmarku Dominikańskiego jest piękna, ale teraźniejszość już niekoniecznie.
Przez te ponad siedemset lat jarmark ściągał wszystko, co najlepsze. Od dłuższego czasu stale rozrastającą się strefę handlową zalewa tymczasem wszystko, co najbardziej tandetne. Wystarczy kilka chwil spędzonych na spacerze między setkami straganów, by odnieść dojmujące wrażenie, że Gdańsk na naszych oczach rozmienia na drobne jeden ze swoich najważniejszych atutów.
Tandeta od kuchni
Jarmark Dominikański w Gdańsku opanowały wątpliwej jakości góralskie oscypki i paskudne fast foody
Kilka lat temu do swego rodzaju współorganizacji jarmarku wrócili tutejsi dominikanie. Wraz z świętem handlu organizują kulturalny festiwal "Dusza Jarmarku". W założeniu miała być to oferta dla tych, którzy na Jarmark Dominikański trafili szukając czegoś więcej niż tanich klapek. Z roku na rok to oblicze gdańskiej imprezy jednak coraz mocniej zanika.
W tym roku na pierwszy plan wysuwają się tymczasem oscypki, krawaty, noże i rozliczne kosmetyki. Oscypki rzekomo góralskie, świeże i oryginalne. Tylko nie wiadomo, dlaczego dziewczyny, które je sprzedają czasem przyznają szczerze, że gór na oczy nie widziały, a i ich stroje jakby bardziej z gruzińskiego second handu niż Podhala. Krawaty jedwabne, hit jarmarku. Z Chin, więc na pewno żadnej sztuczności. Podobnie chińskie te ceramiczne noże, ale sprzedawca zapewnia, że niezniszczalne.
Oprócz tego jak zwykle masa jedzenia, alkoholu i przypraw świata. To, co jeszcze dekadę temu było siłą Jarmarku Dominikańskiego teraz wystawia miasto na pośmiewisko. I odpycha turystów, którzy czują się po prostu dojeni z ostatniego grosza. Regionalne piwo nawet 7 zł droższe niż na półce marketu oddalonego może kilometr od jarmarku. Swojskie jedzenie dwa razy droższe niż jeszcze kilka dni temu, gdy impreza się nie zaczęła. A te wszystkie rzeczy sprowadzone z dalekiego świata też bez problemu każdy kupi dziś w swoich delikatesach. Znalezienie gdańszczanina obkupującego się na Jarmarku Dominikańskim to dziś jakiś cud.
Zagraniczne jaskółki
To kupcy z zagranicy dają nadzieję, że wkrótce oblicze Jarmarku Dominikańskiego się zmieni
- Ja jestem z Gdańska, jarmark omijam - odpowiedziała mi wczoraj przyjaciółka, gdy zaproponowałem, by towarzyszyła mi wieczorem w poszukiwaniach jarmarcznych hitów dla czytelników naTemat. I rozpoczęła tradycyjne już narzekanie. Bo dla mieszkańców Gdańska Jarmark Dominikański dawno przestał być atrakcją. Dziś to zakorkowane centrum, tłumy okupujące Główne Miasto i drożyzna. Cenniki z jarmarcznych bud szybko podchwytują bowiem lokalne knajpki. Mimo, że i tak nie muszą z kupcami konkurować, bo ci wciąż trzymają się dawnego schematu. Budy otwierają przed południem i zamykają "po wieczorynce". Gdy ludzie na miasto wychodzą, oni niezmiennie zwijają swój interes jakby w zwyczajach Polaków nic od dwudziestu lat się nie zmieniło.
Wieczorem na posterunku zostają głównie kupcy z zagranicy. To oni wydają się być dziś największą nadzieją na przyszłość tej imprezy i ratunek jej wspaniałej historii. - To jest okres przejściowy - mówi mi łamaną polszczyzną jeden z kupców, którzy na Jarmark Dominikański ściągnęli w tym roku kuchnię włoską. Twierdzi, że jeśli Gdańsk zaprosi więcej jego przyjaciół, a oni tylko odważą się tu przyjechać, łatwo zepchną w kąt bazarowe stragany z cuchami, czy podrabiane oscypki.
Podobne nadzieje ma jego rodak, który w Gdańsku promuje dorobek włoskiego winiarstwa. Kupiec przyznaje jednak, że wybierając się na Jarmark Dominikański nie sądził, że dokoła będzie tyle tandety i chaosu. Na jarmarku najbardziej irytuje go, że zamiast alejek dedykowanych kuchni, rękodziełu, muzyce itd. w Gdańsku wszystko jest wymieszane.
Wiele nadziei na wyplenienie z miasta żenujących straganów z bazarową modą i byle jakiej gastronomi dają dziś także przybysze z Litwy. Od lat na początku września organizują oni w Gdańsku festiwal swej kultury i kuchni. Teraz licznie stawili się już na Jarmarku Dominikańskim. I swymi specjałami zdają się wygrywać konkurencję z tubylcami i ich oscypkami znad Bałtyku. Także dzięki cenie, która często jest niższa niż u polskich konkurentów, a w ich ofercie trudno znaleźć rzeczy, które dużo taniej można dostać w każdych delikatesach.
Prawdziwy klimat jarmarku wciąż czuć jednak w bocznych uliczkach nad Motławą, które tradycyjnie zajmują sprzedawcy staroci tworząc tzw. pchli targ. Unikalne znaczki, militaria, i płyty gramofonowe, których często próżno szukać na aukcjach internetowych. To jest Jarmark Dominikański, który moje pokolenie pamięta jeszcze z dzieciństwa i wspomnień rodziców, czy dziadków. Jarmark to też ci wszyscy kolorowi ludzie, którzy ściągają na te kilka tygodni nad morze, by nie tylko handlować. Od kapłanów ewangelizujących na swym straganiku, przez licznych kuglarzy i grajków, po starszego mężczyznę, który na jarmarku postanowił wytoczyć prywatna wojnę niemieckiej kanclerz.