10 tys. zł – tyle może kosztować leczenie ortodontyczne w Polsce. 2,5 tys. zł – tyle kosztuje ono na Słowacji. Mieszkańcy południowych województw coraz częściej wychodzą z założenia, że bardziej opłaca im się leczyć za granicą. "Jak do dentysty, ortodonty, ginekologa czy reumatologa, to tylko do Czech albo na Słowację" – mówią.
Martyna z Rzeszowa nie załapała się na darmowy aparat ortodontyczny. – Taki przysługuje dzieciom do ukończenia 12. roku życia, a moi rodzice zaniedbali sprawę. Kiedy w wieku 18 lat uświadomiłam sobie, że krzywe zęby to naprawdę duży problem, załamałam ręce nad cennikiem. 5 tys. za aparat na górę i dół, 200 zł za wizytę, których będzie pewnie z dziesięć, kolejne setki za odciski i tego typu sprawy. W sumie wyszło mi pod 10 tysięcy. Nierealne – wspomina w rozmowie z naTemat.
Dziś ma 20 lat i… aparat na zębach. Jak to możliwe? Kilka miesięcy temu znajomy polecił jej ortodontę w Svidniku, słowackim miasteczku odległym 100 km od Rzeszowa. Zadzwoniła, pojechała i dostała aparat za 2,5 tys. zł. – Za wizytę zapłaciłam 50 złotych. Teraz każdemu polecam, by nawet nie wybierał się do polskiego ortodonty – mówi.
Zęby po słowacku
Wiele podobnych historii można przeczytać na lokalnych forach internetowych. Najczęściej wymienia się dwa miasta: Bardejov i Svidnik. Padają ceny, w zależności od typu aparatu od 1,2 tys. do 2,5 tys. zł (na dwie szczęki). "Faktem jest, że w Svidniku można założyć aparat za połowę ceny i jest możliwość rozłożenia na raty bez odsetek. Moja znajoma tam jeździ, kiedyś byłem z nią i okazało się, że niby Słowacja, a pacjenci sami Polacy" – pisze jeden z internautów.
W rozmowie z naTemat te słowa potwierdza asystentka popularnego wśród Polaków ortodonty ze Svidnika, Mariana Hutnana. – Mamy bardzo dużo pacjentów z Polski. Przyjeżdżają, często po kilka osób za jednym razem. Nie muszą zjawiać się tu często. Co kilka miesięcy mają wizyty kontrolne. Chyba i tak wychodzi taniej, bo aparat na dwa łuki, góra i dół, kosztuje u nas 2,2 tys. zł. W Polsce, z tego co mi wiadomo, tyle trzeba zapłacić za jeden łuk – mówi nam łamaną polszczyzną.
Ślązak leczy się w Czechach
Popularnym kierunkiem turystyki medycznej, w której przede wszystkim liczy się cena, są także Czechy. To już nie tylko ortodoncja. "Polska The Times" pisała dwa lata temu, że za wizytę u czeskiego stomatologa trzeba zapłacić 60 zł, podczas gdy u nas kosztuje ona 100 zł. Taniej jest też u reumatologa (60-70zł), urologa (80 zł) i ginekologa (80 zł). Takie ceny przyciągają.
– Ten kierunek Polacy obierają nie tylko ze względu na oszczędność. Do dobrych czeskich i słowackich klient jeżdżą też bogatsi pacjenci. Liczą na jakość – zwraca uwagę Marin Nowak, lekarz ortopeda, dyrektor departamentu medycznego Polskiego Stowarzyszenia Turystyki Medycznej.
Jak twierdzi, takie wyjazdy na leczenie nie ograniczają się wyłącznie do mieszkańców przygranicznych terenów. – Owszem, do Czech jadą przede wszystkim Ślązacy, a na Słowację mieszkańcy Podkarpacia, ale jeśli cena jest niższa, przyciąga nawet osoby z daleka. Ja na przykład słyszałem o osobach, które jeżdżą na Białoruś na operacje stawu biodrowego. Bo taniej.
Tania fuszerka kontro polska jakość?
Pytanie, czy niższa cena nie odbija się na jakości? To częsta wątpliwość obecnych i potencjalnych pacjentów, którzy wymieniają się przykładami fuszerek. "Niepotrzebnie usunął zęba", "Źle nakleił aparat", "Zaoszczędził na plombie" – piszą.
– Gdzieś trzeba ciąć koszty, więc jakość ustępuje miejsca cenie. Na przykład na wspomnianej Białorusi może i oferują operacje stawu biodrowego, ale nie jest to leczenie kompleksowe, bo nie ma już rehabilitacji. Dziwi mnie to tym bardziej, że właśnie Polska słynie z wysokiej jakości usług medycznych – podkreśla Marcin Nowak.
Rzeczywiście, co do polskiej jakości nie można mieć wątpliwości. Bo podczas gdy Polacy coraz śmielej uderzają do czeskich czy słowackich lekarzy, do naszych tłumnie walą Niemcy, Anglicy i Skandynawowie. Według danych Izby Gospodarczej Turystyki, co roku do polskich szpitali przyjeżdża ponad 300 tys. zagranicznych pacjentów. Co roku ta liczba wzrasta o 10-15 proc. – I znów chciałoby się powiedzieć: cudze chwalicie, swego nie znacie... – mówi ortopeda.
NFZ też płaci za zagraniczne leczenie
Polacy leczą się za granicą nie tylko w prywatnych gabinetach. Mogą robić to w ramach publicznej służby zdrowie, a więc za darmo. Zgodę na sfinansowanie takiego leczenia Narodowy Fundusz Zdrowia wydaje tym, w przypadku których brakuje odpowiedniego sprzętu, czas oczekiwania jest zbyt długi albo po prostu danego świadczenia się nie wykonuje.
Od października 2013 roku każdy będzie mógł się leczyć w dowolnym kraju - zacznie obowiązywać dyrektywa o leczeniu transgranicznym. NFZ zwróci jednak pacjentom tylko równowartość kosztów, jakie za to samo leczenie ponieśliby w kraju.