– Premier Tusk powiedział o "usuwaniu pisiora" pewnie po to, by uspokoić działaczy w czasie wewnętrznej kampanii. Sam przecież zatrudniał pisiorów, np. Mariusza Kamińskiego – mówi poseł PO Antoni Mężydło. – Nie widzę w słowach Tuska nic złego. Szef gabinetu powinien być zaufanym ministra, a Bartłomiej Sienkiewicz nie jest przecież z PiS – komentuje posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska.
"Pisior, tak? Na mój nos on nie będzie długo dyrektorem gabinetu. Na pewno będę musiał usłyszeć bardzo szczegółowe wyjaśnienie i trudno mi sobie wyobrazić, żeby ono było przekonujące" – w ten sposób premier Donald Tusk zareagował na słowa działacza dolnośląskiej PO, który miał pretensje, że w MSW zatrudniono człowieka wcześniej współpracującego PiS.
O komentarz do tej sprawy poprosiliśmy troje parlamentarzystów Platformy. Różnią się w ocenie słów o pozbyciu się "pisiora".
Antoni Mężydło jest zdania, że Tusk nie powiedział tego na poważnie. Trwa kampania wyborcza, więc według niego taka deklaracja miała uspokoić działaczy. – Przecież na stanowiskach ministerialnych jest bardzo dużo ludzi powiązanych z PiS-em, nie wiem dlaczego premier miałby mieć zastrzeżenia akurat do tego konkretnego człowieka. Liczą się kwalifikacje, a nie przynależność partyjna – mówi naTemat.
Wymienia też przykłady osób, które były związane z PiS, ale pracowały bądź pracują w ekipie Tuska. – To na przykład szef CBA Mariusz Kamiński, a obecnie sporo jest ich w ministerstwie środowiska. Na stanowisku głównego geologa kraju pracuje przecież Piotr Woźniak, który był ministrem gospodarki w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.
Z kolei Iwona Śledzińska-Katarasińska nie ma zastrzeżeń do deklaracji premiera i dziwi się, skąd oburzenie. – To jest kwestia lojalności wobec ekipy, w której się pracuje. Szef gabinetu nie jest stanowiskiem w kategorii służby cywilnej, więc to powinien być jakiś zaufany ministra, a minister spraw wewnętrznych nie jest z PiS – komentuje.
Jak twierdzi, gorszy w tej sprawie jest fakt, że ktoś nagrał spotkanie Tuska z działaczami partii. – Niewłaściwe jest to, że ktoś przyszedł szukając sensacji i potem sprzedał to nagranie, bo nie mam wątpliwości, że nie zostało oddane za darmo – dodaje.
Małgorzata Kidawa-Błońska mówi zaś, że nie ma w zwyczaju komentować "nagrań prywatnych ludzi". – Jeśli ktoś ma przekonania polityczne i dobrze wykonuje swoje obowiązki, to powinien pracować. Nie wiem, dlaczego premier tak powiedział. Być może to było w żartach – zastanawia się.