Ruchome dno, niestabilny prąd i niepotrzebna chęć ratowania. Prawdopodobnie to doprowadziło do śmierci czwórki dzieci, które – jedno po drugim – utopiły się w Warcie. Dosłownie minutę wcześniej matka robiła im zdjęcia, które teraz publikuje "Super Express". Ludzie przecierają oczy ze zdumienia i pytają: jak do tego doszło? Jakim cudem utopiła się cała czwórka?! Przecież na zdjęciach nie widać nic, co mogłoby zwiastować taką tragedię. W rozmowie z naTemat ekspert wyjaśnia reguły, którymi rządzą się rzeki.
Tragiczne wydarzenia w Trębaczewie wywołały nowe dyskusje o bezpieczeństwie kąpieli podczas wakacji. Jakim bowiem cudem aż czwórka dzieci utopiła się w jednym momencie? Szczególnie, że jedno z nich zaczęło się topić jako pierwsze – a dopiero potem doszła pozostała trójka. Minutę wcześniej matka robiła im zdjęcia, które teraz publikuje "Super Express". Nikt nie zdołał ich uratować.
Matka podkreśliła w rozmowie z "SE", że najpierw woda zabrała dziewczynki, a dopiero potem chłopców, którzy rzucili się siostrom na ratunek. Kobieta sama chciała uratować dzieci, ale jak przyznała – ona też zaczęła się topić i udało jej się wyjść na brzeg tylko dzięki temu, że złapała się jakiejś gałęzi.
Jak to się stało? Rzeka porywa
Policja, jak zostaliśmy poinformowani, wciąż wyjaśnia dokładne okoliczności wypadku. Wstępnie jednak można powiedzieć, że dzieci utonęły przez zdradliwość rzeki. Asp. Mieczysław Batór z komendy w powiacie pajęczańskim, który zajmuje się sprawą, wyjaśnił krótko: – W rzece występują duże różnice w wysokościach. Dzieci mogły mieć w jednym momencie wodę na metr wysokości, a krok dalej mogła je już całkowicie zakrywać.
Prawdopodobnie więc dziewczynki, odchodząc od miejsca, w którym się kąpały, wpadły w dziurę bądź po prostu trafiły na miejsce, gdzie grunt gwałtownie opada. Woda je pokryła, silny prąd porwał – matka już nic nie mogła zrobić. To wyjaśnia również, dlaczego utopiła się cała czwórka, a matka sama niemal padła ofiarą żywiołu. Dwaj chłopcy, którzy rzucili się na ratunek dziewczynkom, tak samo wpadli na głęboką wodę i tak samo porwał ich prąd. To samo stało się z matką dzieci. Miała jedynie więcej szczęścia – trafiła na gałąź, której mogła się chwycić. No i woda nie zakryła jej tak, jak dzieci.
Ukryte niebezpieczeństwa
Niestety, zabieranie dzieci na kąpieliska – szczególnie dzikie – w rzece – to "igranie z ogniem", jak określa to Sławomir Gniewoszewski z policji wodnej działającej na terenie Zalewu Sulejowskiego. Przede wszystkim dlatego, że nigdy nie możemy być pewni, jakie będzie dno. – Rzeka zmienia się z dnia na dzień. Jednego dnia woda może mieć pół metra, następnego wypłucze się dno i w tym samym miejscu głębokość dojdzie do trzech metrów – przestrzega nasz rozmówca jednocześnie podkreślając, że nie ma żadnej gwarancji na "stałość" dna.
Druga sprawa to prąd. Jak zaznacza Gniewaszewski, trzeba pamiętać, że rzeka to nie jest woda stojąca. I prąd jest tam cały czas. Nawet, jeśli wydaje nam się, że rzeka "leniwie płynie", to zazwyczaj prąd jest dość silny. Najsilniejszy – w środku koryta rzeki. To, że prąd przy brzegu prawie nie ściąga, nie znaczy, że jest tak w każdym miejscu.
Co więcej, nasz rozmówca wyjaśnia, że prąd pod powierzchnią wody jest o wiele silniejszy niż na powierzchni. W momencie, gdy trafimy pod wodę sytuacja robi się o wiele gorsza. To dokładnie wyjaśnia, dlaczego dzieci pani Blajsz tak szybko się oddalały – jeśli wpadły w dół i woda je zakryła, to wciągnął je właśnie ów silniejszy prąd.
Co zrobić, kiedy jest źle?
Profilaktycznie więc lepiej nie zabierać dzieci na kąpiele w rzece. Nawet ułamek sekundy wystarczy bowiem, żeby je stracić. Co jednak zrobić, kiedy już znajdujemy się w kryzysowej sytuacji, kiedy ktoś się topi albo nas samych porwie rzeka?
Ktoś, kto nie ma doświadczenia, będzie walczył z prądem rzeki. To błąd. Należy przede wszystkim utrzymywać się na wodzie i próbować z prądem dopłynąć do brzegu – radzi Sławomir Gniewaszewski. Walka może skończyć się tylko tym, że stracimy siły i będziemy zdani już tylko na "łaskę" żywiołu.
Nie wskakuj do wody, kiedy ktoś się topi
Kiedy zaś ktoś topi się przy nas, Gniewaszewski podkreśla, by przede wszystkim wezwać pomoc i NIE WCHODZIĆ DO WODY. – Wtedy będzie tylko więcej kłopotów – przestrzega policjant. I radzie, że jeśli mamy pod ręką linę, rzutkę ratowniczą, należy ją rzucić takiej osobie.
W zasadzie każda stabilna rzecz, która pozwoli przyciągnąć lub dostać się na brzeg, jak np. gałąź drzewa, będzie w takiej sytuacji przydatna. Jak najbardziej możemy też rzucić tonącemu rzeczy, które pozwolą mu utrzymać się na wodzie – kamizelkę ratunkową, dmuchane koło lub konar drzewa. – To zawsze daje więcej czasu na wezwanie pomocy – podkreśla nasz rozmówca.
Z tymi zasadami warto zapoznać się, zanim wybierzemy się nad rzekę. Jeśli zaś chcemy pokąpać się z dziećmi – zdecydowanie lepiej jest zapłacić za basen lub pojechać nad jezioro. Dorośli zresztą też powinni uważać – z żywiołem bowiem trudno wygrać i nawet osoby dobrze pływające mogą okazać się kompletnie nieprzygotowane na silny prąd pod powierzchnią i dziury na dnie.
Matka utopionych dzieci, wypowiedź dla "Super Expressu"
W wodzie spędziliśmy sporo czasu. Wchodziliśmy do niej i wychodziliśmy, by odpocząć na kocyku. Nawet najmłodsza Ewunia się pluskała. Wydawało się, że wszyscy jesteśmy bezpieczni, bo woda sięgała dzieciom co najwyżej do pasa. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale nagle zobaczyłam, że woda zaczyna zakrywać moje dzieci, a one błyskawicznie oddalają się od brzegu.