W Birmie nie ma już wojskowej junty, choć wojsko nadal odgrywa ważną rolę. Pomimo to, jest to kraj otwarty nie tylko dla turystów, ale dla biznesmenów, którzy niewielkim wysiłkiem mogą zrobić tam interes życia. – Polacy pewnie prześpią swoją szansę – mówi Marek Lenarcik, mieszkający w Birmie od osiemnastu miesięcy.
Marek Lenarcik: Fascynująca, perspektywiczna, wyzywająca.
Dlaczego?
Birma jest fascynująca, bo była zamknięta przez dziesięciolecia. Choć właśnie zaczęła nadrabiać zaległości, to nie znajdziemy tu McDonaldów, sieciowych kawiarni, ani innych zdobyczy Cywilizacji Zachodu i globalizacji. Na prowincji czas zatrzymał się 100 albo i więcej lat temu. Perspektywistyczna, bo przypomina Polskę z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Brakuje prawie wszystkiego. Prawie wszystko jest potrzebne.
Czyli da się zarobić.
Nie trzeba się specjalnie wysilać, by zaistnieć tu biznesowo – wystarczy skopiować coś, co sprawdziło się gdziekolwiek indziej np. pierwszą sieć sklepów całodobowych? Wyzywająca, bo wszystko jest tu inne. Ludzie myślą inaczej i pracują inaczej, a wygody takie jak szybki Internet, elektryczność przez 24-godziny na dobę i ciepła woda to dobra luksusowe.
Jak pan trafił do Birmy?
Po raz pierwszy wpadłem w 2011 roku poznać kraj, a następnie objechać go z grupą polskich turystów. Rok później pracowałem w Malezji, ale nie byłem zadowolony z życia, które tam miałem. Wysłałem parę maili do dawnych kontaktów i dostałem oferty pracy z Kambodży, Ekwadoru i właśnie Birmy. Mieszkam w Yangonie, byłej stolicy, od 18 miesięcy.
Co pan tam robi?
Pracuję jako menadżer ds. produktu i marketingu dla Tour Mandalay – lokalnego biura podróży, piszę książkę o Birmie i prowadzę bloga.
Czym Birma najbardziej pana zaskoczyła?
Podczas pierwszej wizyty – wszystkim. Otwartością, przyjaznością i gościnnością ludzi, pluciem czerwonym betelem gdzie popadnie, starymi samochodami, zacofaniem, biedą na prowincji, mistycyzmem, religijnością oraz światowej klasy zabytkami i atrakcjami turystycznymi, o których większość jeszcze nie słyszała.
Czy nadal zaskakuje?
Tak, choć innymi rzeczami. Po kilkunastu miesiącach inaczej widzi się kraj, w którym się mieszka. Poza piękną egzotyką dostrzega się też wszystkie wady, a te potrafią dokopać. Praca z ludźmi, których edukacja sprowadzała się do wykonywania instrukcji wojskowej junty, która rządziła krajem do 2011 roku nie jest łatwa. I to chyba właśnie Ci ludzie zaskakują na każdym kroku, nie zawsze w pozytywny sposób.
Wspomniał pan o wojskowej juncie. Jak obecnie wygląda sytuacja polityczna w kraju?
Wojskowej junty już nie ma. Została rozwiązana w marcu 2011 roku. Złośliwi mówią, że generałowie zamienili mundury na garnitury, ale że to nadal ta sama dyktatura. To nie prawda. Birma zmieniła się nie do poznania w ciągu ostatnich dwóch lat. Z więzień wypuszczono większość więźniów politycznych, włączając w to Aung San Suu Kyi – laureatkę pokojowej nagrody Nobla i liderkę opozycji. National League for Democracy – jej ugrupowanie polityczne zdobyło 99% krzeseł w wyborach uzupełniających do parlamentu w kwietniu 2012 roku, a ona sama została parlamentarzystką. Prezydent kraju jeździ po świecie w delegacje i niemalże wszędzie przyjmowany jest z otwartymi ramionami.
Większość zachodnich krajów anulowało lub zawiesiło większość sankcji gospodarczych. Trwa “boom” turystyczny, budują się nowe hotele, biura, apartamentowce. Biznesmeni zainteresowani inwestycjami tutaj przylatują wyczarterowanymi samolotami – tak jest ich dużo. Choć Birma nigdy nie będzie demokracją na styl zachodni, a armia była, jest i będzie istotna w polityce, to lokalni ekspaci są zgodni, że zmiany są nieodwracalne. Zbyt dużo pieniędzy wpłynęło i nadal płynie do kraju, by rządzący mogli zechcieć to wszystko odwrócić.
To kraj dla turystów, czy raczej dla biznesmenów?
Przede wszystkim dla Birmańczyków i 134 innych mniejszości etnicznych stanowiących prawie 30% ludności kraju. Dla bogatych turystów, bo w związku z popularnością kraju, ceny wzrosły wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku lat. Dla biznesmenów, którzy nie boją się ryzyka inwestycji w “dzikim” kraju. Tam gdzie ryzyko jest większe, z reguły można też więcej zarobić.
Czy Polacy robią tam biznes?
Polaków mieszkających w Birmie można policzyć na palcach jednej ręki, może dwóch jeśli kogoś jeszcze nie spotkałem, lub o nim nie słyszałem. Nie słyszałem też o nikim konkretnym, kto robiłby tu biznes. Najwięcej w tej chwili jest Chińczyków, Japończyków i Singapurczyków. Najbardziej aktywni europejscy biznesmeni zdają się pochodzić z Niemiec i Francji, choć spotykam też inne nacje. Niestety, Polacy pewnie prześpią swoją szansę.
Jakie są stereotypy wokół Birmy?
W Polsce? Nie wiem czy w ogóle jakieś są. Jeśli ktoś w ogóle wie coś o Birmie, to najczęściej zatrzymał się na etapie brutalnej wojskowej junty rządzącej krajem. Ale to trochę tak jakby w połowie lat 90-tych mówić o Polsce, że to kraj komunistyczny.
Czy to jest kraj tolerancyjny, np w porównaniu do Polski?
To kraj bardzo religijny i konserwatywny. Jakakolwiek inność może szokować jej mieszkańców, ale raczej nie spotka się z agresją. Możemy więc chyba mówić o tolerancji głęboko zakorzenionej w buddyzmie, który jest główną religią kraju. Ostatnie dwa lata przyniosły jednak sporo starć między muzułmanami i buddystami w wyniku których zginęło kilkaset osób. Dziwne to, bo Birma w swoim obecnym kształcie jest krajem multikulturowym i wieloetnicznym, gdzie wcześniej nie było takich problemów. Niektórzy mówią, że ten konflikt jest zdalnie sterowany przez polityków. Inni, że brak wspólnego wroga w postaci brutalnego rządu sprawił, że frustracja została ukierunkowana gdzie indziej.
Co robił pan wcześniej, przed Birmą?
W ostatnich latach głównie oprowadzałem grupy turystów po Azji Południowo-wschodniej i Ameryce Południowej. Zdarzyło mi się uczyć na uniwersytecie w Bangkoku i pracować dla malezyjskiej firmy organizującej aktywności przygodowe (m.in. Rafting). Wcześniej studiowałem i pracowałem w Irlandii (w korporacji) oraz w Polsce jako dziennikarz.
Jacy są mieszkańcy Birmy?
Imponują pogodą i hartem ducha, gościnnością, otwartością na turystów i gości, ciekawością innego świata, szacunkiem dla obcokrajowców, uczynnością, gotowością do pomocy... długo by wymieniać.
Czy w Birmie bywa niebezpiecznie? Miał Pan jakąkolwiek "nieciekawą przygodę" w tym kraju?
Birma to jeden z najbezpieczniejszych krajów w jakim miałem okazję mieszkać lub odwiedzić. Nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy zachowywać normalnej ostrożności. Zdarzyło mi się być okradzionym przez kierowcę, którego firma wynajęła mi na kilka dni. Zdarzyło się, że zniknęła część pieniędzy z plecaka, który nieopatrznie zostawiłem w hotelu. Zostałem także zatrzymany przez uzbrojonych partyzantów w stanie Kayin. Szok na ich twarzach po zobaczeniu białego za kierownicą prawdopodobnie sprawił, że obeszło się łapówką w wysokości dwóch dolarów amerykańskich za przejazd drogą. Mój szef twierdzi jednak, że mogło być dużo gorzej. Mogłem być wysadzony z samochodu albo uprowadzony dla okupu, choć pamiętając ich miny to szczerze mówiąc ciężko mi sobie to wyobrazić.
Czy jest coś, co irytuje pana w tym kraju lub w zachowaniu jego mieszkańców?
Konsekwencje bycia rządzonym przez brutalny militarny reżim – praca z ludźmi którzy boją się zmian, bywają leniwi i oporni na wiedzę, nie chcą lub nie potrafią zrozumieć, że pewne problemy łatwo można rozwiązać. Podam panu przykład: Gdy przyszedłem do firmy, szybko zorientowałem się, że nie można polegać na lokalnych skrzynkach e-mailowych. Wiele wiadomości w obie strony ginęło gdzieś w czeluściach Internetu. Rozwiązałem problem poprzez migrację skrzynek na zagraniczne serwery.
Zajęło mi to co najmniej dwa miesiące, bo długo musiałem przekonywać pracowników, że to dobry pomysł. Oni nie wierzyli, że ich poczta nie działa dobrze. Byli pewni, że ich wiadomości dochodzą. Zapytani skąd ta pewność odpowiadali, że po wysłaniu e-maila, faksują tę samą wiadomość, a następnie dzwonią do adresata sprawdzić czy ją dostał...
Czy pomimo to zamierza pan tam zostać?
Znalazłem się w bardzo unikalnej sytuacji. W dniu w którym przyleciałem do Birmy na dłużej, mój szef zaprosił mnie na kolację, podczas której zapowiedział mi, że dla niego każdy pracownik jest jak rodzina. Początkowo myślałem, że to tylko taka kurtuazja, ale te birmańskie 18 miesięcy pokazało mi wielokrotnie, że on mówił poważnie. Nie mam żadnej umowy, a wynagrodzenie dostaję regularnie. Nie mam ubezpieczenia, ale wszystkie koszta zdrowotne pokrywa firma. Gdy zapytałem czy mogę raz dziennie użyć jednego z firmowych samochodów, żeby pojechać na siłownię, to dostałem swój samochód na stałe. Gdy popsuł mi się prywatny laptop, to firma kupiła mi drugi, lepszy niż miałem mówiąc, że “menadżer bez komputera jest jak żołnierz bez karabinu”. Odkąd tu jestem firma zatrudniła także moją siostrę, dziewczynę i kolegę. Pracuję głównie z domu i nie mam stałych godzin pracy tak długo jak robota jest zrobiona. Mam miesiąc płatnych wakacji, choć zdarza się, że jestem poza krajem dużo dłużej.
Jakie stanowisko pan zajmuje?
Właściciel firmy pełniący oficjalnie funkcję “Dyrektora Zarządzającego” żartuje czasem, że na wizytówce nie powinienem mieć napisane “menadżer ds. produktu”, a “chodząca encyklopedia”, “rozwiązywać problemów” albo chociaż “Zastępca Dyrektora Zarządzającego”. Jeśli dodamy do tego, że ani on ani jego żona nie młodnieją i nie doczekali się męskiego potomka, co w Azji jest dość istotne, nie powinno być chyba zaskoczeniem, że zamierzam zostać tak długo, jak będę potrzebny.