Patrząc na produkcję pojazdów elektrycznych można z całą pewnością powiedzieć, że Polska jest potęgą. Nasze autobusy elektryczne trafiają na europejskie targi i podbijają tamtejsze rynki. Czy moda "na prąd" przyjmie się w Polsce? Niestety potęga produkcyjna nie oznacza potęgi sprzedażowej. Przynajmniej w Polsce.
W ostatnim czasie w Europie głośno jest o polskim autobusie elektrycznym ładowanym przez pantograf. Produkcją zajęła się spółka Solaris Bus & Coach spod Poznania, a produkt zostanie oficjalne zaprezentowany już w połowie września na Międzynarodowych Targach Transportu Zbiorowego Transexpo.
Co innowacyjnego jest w pomyśle polskich inżynierów? W przeciwieństwie do trolejbusów i tramwajów nad trasą przejazdu nie będzie wymagana linia doprowadzająca zasilanie. Pantograf będzie wysuwany tylko na chwilę, wyłącznie na przystankach wyposażonych w urządzenia do ładowania pojazdu, a więc takich, z których nad jezdnię będzie wyprowadzony wysięgnik umożliwiający podłączenie do prądu. Wysięgnik będzie mógł mieć postać specjalnego słupa albo wydłużonego zadaszenia przystanku z wbudowaną wewnątrz odpowiednią instalacją – informuje Puls Biznesu.
Co ciekawe, nie jest to jedyny projekt, który rzuca pozytywne światło na polską produkcją za granicą. Spółka, tym razem wspólnie z kanadyjskim Bombardierem, zakończyli pracę nad autobusem elektrycznym ładowanym indukcyjnie, czyli z instalacji zamontowanej na przystankach, ale pod jezdnią.
Auto wciąż mało popularne
Na polskich drogach próżno jednak szukać pojazdów napędzanych na prąd. O ile polskie firmy z powodzeniem sprzedają za granicą autobusy napędzane prądem, to zakup tego środka transportu lub aut osobowych przez indywidualnego odbiorcę mocno kuleje.
Barierą jest cena. W przypadku aut przekracza ona 100 tys. zł. Dla innych problem wciąż jest bardzo słabo rozwinięta sieć stacji umożliwiających naładowanie auta prądem. Alternatywą jest ładowanie z instalacji domowej. Wówczas koszt przejechania 100 km to wydatek ok. 7 zł. Kierowca, która posiada auto napędzane na benzynę PB95 za taki sam dystans zapłaci około 50 zł (przy założeniu, że średnie spalanie w mieście wynosi 9,5 l/ 100 km, a średnia cena 1 litra benzyny PB95 to 5,50 zł).
Jak zachęcić klientów do zakupu auta na prąd? Wojciech Dziwisz, kierownik ds. rozwoju biznesu eMobility w polskim ABB mówi w „Pulsie Biznesu”, że kluczem jest rozbudowa infrastruktury stacji ładowania.
— Naładowanie akumulatorów w 15-30 minut, po którym można przejechać kolejne 150 km, pozwala na traktowanie auta elektrycznego jako realnego środka transportu — twierdzi Wojciech Dziwisz. – Trzeba się zastanowić nad modelem biznesowym działania publicznych stacji ładowania. W Holandii inwestują w nie hotele, tak samo jak w darmowe wi-fi. Nie zależy im na sprzedaży prądu, tylko na tym, by klient wszedł do środka i zjadł lunch. W tym czasie samochód zostanie przygotowany do dalszej jazdy. W podobny sposób mogą przyciągać klientów galerie handlowe – dodaje.
Niestety jest jeszcze druga strona medalu. Budowa stacji to wydatek około 20 tys. euro, a mały popyt na auta nie przekłada się na rozbudowę infrastruktury. Być może byłoby inaczej, gdybyśmy poszli śladem Norwegów – tam właściciel auta na prąd zwolniony jest z podatku VAT za jego zakup, opłat na autostradzie, płatnych parkingów, a także może jeździć pasem jezdni przeznaczonym dla autobusów.