Gdy Marta Romanow wchodziła w interesy ze Stocznią Gdańsk, jej znajomi zapewniali ją, że to pewny interes, bo przecież nikt nigdy nie pozwoli upaść tak legendarnemu miejscu. Dziś właścicielka firmy NIMNAV sama wnioskuje o upadłość stoczni, która jest jej winna setki tysięcy euro. Jeśli ich nie odzyska, upadek może czekać i jej firmę. - Stocznia Gdańsk absolutnie nie jest wiarygodnym partnerem w interesach. Na pewno nie z tym zarządem - ostrzega innych przedsiębiorców.
Marta Romanow to młoda, dynamiczna businesswoman, która ze swoimi rumuńskimi partnerami do niedawna pod szyldem NIMNAV prowadziła udany biznes polegający na pozyskiwaniu pracowników dla polskich firm. W ubiegłym roku fachowców z Rumunii ściągnęła także dla Stoczni Gdańsk. Przedsiębiorstwa legendarnej kolebki "Solidarności", gdzie zaczęła się walka o III RP. Zakład od lat walczy o przetrwanie, ale ta marka wciąż sprawia, że wielu przedsiębiorców wierzy w biznes ze Stocznią Gdańsk. Zaufała też Marta Romanow, ale dziś za współpracę z gdańskimi stoczniowcami może zapłacić bankructwem.
Niepewna sytuacja Stoczni Gdańsk jest znana od dawna. Dlaczego jednak postanowiliście zaryzykować?
Pochodzę z Radomia. Kiedy przyjeżdżałam na początku na rozmowy do Gdańska, nie miałam o tym najmniejszego pojęcia. U nas na Mazowszu nie było takich informacji. Wręcz przeciwnie. Wydawało się, że Stocznia Gdańsk funkcjonuje naprawdę nieźle. Mówiło się o pełnym profesjonalizmie. Co więcej, stocznia za pierwsze faktury płaciła i nawet dała nam zaliczkę, byśmy mogli ściągnąć z Rumunii kolejnych pracowników. Trudno było więc wierzyć, że może uchodzić za przyszłego bankruta.
Jak skończyły się Pani interesy ze Stocznią Gdańsk?
Tak, że byłam zmuszona złożyć wniosek o jej upadłość. Ze względu na permanentne niewywiązywanie się z porozumienia, które było miedzy nami zawarte. Stocznia zalegała NIMNAV 173 tys. euro na dwie faktury z 2012 roku i trzy z 2013 roku. Przez kolejne miesiące Stocznia Gdańsk nie wywiązywała się z obowiązku zapłaty i w kwietniu zawarliśmy porozumienie, które miało pomóc w systematycznym spłacaniu zadłużenia przez. Miało to nastąpić do sierpnia tego roku. Niestety, wniosek o upadłość stoczni był efektem tego, iż nie zrealizowała ona postanowień z tego porozumienia.
Wielu wydaje się, że skoro Stocznia Gdańsk wciąż istnieje, to nadal jest tym legendarnym, wielkim zakładem sprzed lat. Pani relacja stoi mocno w kontrze do tego wizerunku.
Legendarny zakład... Gdy inna firma złożyła wiosek o upadłość Stoczni Gdańsk moi znajomi uważali to za jakąś tragedię. Wręcz atak na symbol Polski. Wszyscy mnie pocieszali, że ja na pewno nie zostaną zostanę bankrutem przez interesy ze Stocznią Gdańsk, bo przecież nikt nie pozwoli temu miejscu upaść. Tymczasem, gdy teraz tam bywam, widzę, że ta legendarna stocznia to trzy duże hale, które zwykle wyglądają na miejsca zupełnie martwe. Pracujemy teraz także ze Stocznią Remontową i to jest miejsce bez porównania. W Stoczni Gdańsk się nic już nie dzieje. Być może ona naprawdę powinna upaść, by ktoś wreszcie mógł zrobić w niej prawdziwy interes i ludzie tam zatrudnieni mogli mieć pewną pracę.
Pan Guzikiewicz może się tylko tak pocieszać. Jego chyba nie było w ogóle przez ostatnie miesiące na terenie Stoczni Gdańsk. Tam wyraźnie widać, że dla tego przedsiębiorstwa po prostu nie ma już ratunku. Podziwiam tylko zarząd stoczni, który chyba wciąż wierzy, że to miejsce uda się uratować.
Niektórzy twierdzą inaczej. Spekuluje się, że zadaniem obecnego zarządu jest właśnie doprowadzenie stoczni do upadłości.
Mimo iż miałam w Stoczni Gdańsk tylu pracowników i jest mi ona winna tak wiele pieniędzy, nigdy nie poznałam prezesa Andrzeja Stokłosy. Pozytywnie mogę natomiast mówić o niektórych członkach zarządu, którzy naprawdę starają się, by to wszystko funkcjonowało, chociażby Pan Adam Zaczeniuk. Natomiast wśród stoczniowców krążą plotki, że inna cześć członków zarządu chce, by stocznia upadła.
Mówiła mi Pani, że chciałaby, aby osoby które doprowadziły do tak tragicznej sytuacji stoczni poniosły za to jakąś odpowiedzialność. O kim mowa?
Czuję bardzo duży żal do dyrektora finansowego Krzysztofa Tomaszewskiego. To coś niebywałego, by dyrektor finansowy zakładu w tak kiepskiej kondycji na co dzień urzędował w Warszawie. Nasze ostatnie rozmowy dowiodły, że on nawet nie wie chyba za bardzo jaka jest prawdziwa sytuacja w Gdańsku.
Ludzie związani ze Stocznią Gdańsk często mówią, że problemy tego miejsca wiążą się głównie z tym, że musi ono uchodzić za symbol narodowy, a wszystkie pomysły na restrukturyzację torpedują związkowcy.
Ja swoją firmę prowadzę właściwie z domu, z dzieckiem na kolanach. Nie mam więc zbytniego kontaktu ze związkami zawodowymi. Mówiąc egoistycznie, mnie ich sytuacja nawet niezbyt interesuje. Chcę po prostu odzyskać swoje pieniądze. I doprowadzić do tego, by winni zniszczenia Stoczni Gdańsk ponieśli jakąkolwiek odpowiedzialność. Bo nie może być przecież tak, że ten zakład u wielu przedsiębiorców ma podobne długi.
Gdyby dziś znajomy przedsiębiorca przyszedł i zapytał, czy warto zaryzykować interes ze Stocznią Gdańsk, co by mu Pani odpowiedziała?
Absolutnie nie. Kilka dni temu dostałam propozycję dalszej współpracy od Stoczni Gdańsk. Byłam w szoku, że po tym wszystkim mogli mi jeszcze coś takiego w ogóle zaproponować. Stoczni Gdańsk absolutnie nie jest wiarygodnym partnerem w interesach. Na pewno nie z tym zarządem.