Mówi się, że pracownicy biur wykonują pracę siedzącą. Jednak co ma powiedzieć kierowca taksówki? Spędziłem w jednej z nich osiem godzin, by zobaczyć, jak wygląda dzień z życia taksówkarza. Po jakimś czasie zaczęły boleć mięśnie moich czterech liter, a to było tylko osiem godzin jazdy.
– Nie wie pan na co się godzi... Ma pan ostatnią szansę zmienić zdanie. On cały dzień będzie gadał – mówiła panu Arkowi moja dziewczyna, wsiadając do taksówki. W ramach podziękowań za to, że zgodził się bym towarzyszył mu w pracy, postanowiłem zamówić u niego kurs. Klientkę (moją dziewczynę) odstawiliśmy do pracy. W tym czasie jeszcze raz usłyszał, że to może być dla niego ryzykowne. Pan Arek pozostał nieugięty, i po odstawieniu Doroty ruszyliśmy dalej w trasę.
Od razu się pytam o przykre incydenty z klientami. Sam kilka razy musiałem wysłuchać żali taksówkarzy, którzy opowiadali o tym, jak pasażer wyskakiwał na światłach i uciekał w siną dal. – Nic z tych rzeczy. Mam taką zasadę, że biorę wyłącznie klientów z zamówienia telefonicznego. Wiadomo, że taki nie oszuka. Jednak koledzy miewali różne przygody – mówi pan Arek.
Starsi taksówkarze czasami lubią pochwalić się blizną
Wiedząc jednak, że czekam na interesujące historie, zaczyna opowiadać o starszych taksówkarzach. Mówi, że wśród nich są tacy, którzy sami chwalą się swoimi bliznami. Podnoszą koszulki i pokazują kolegom, gdzie ktoś im wbił nóż. Co jakiś czas słyszy się na mieście, że były problemy. Dlatego pan Arek woli nie ryzykować i nigdy nie bierze nikogo z ulicy. Woli cierpliwie czekać w strefie na telefony. Co do bezpieczeństwa, to pokazuje mi służbowy tablet, który ma przycisk bezpieczeństwa. W tym momencie dzwoni centrala.
„Halo, wszystko w porządku? Nie trzeba pomocy?” Odzywa się głos w tablecie. Jak się okazuje, przez przypadek uruchomił się alarm. – Widzi pan, od razu dzwonią. Jednak nie zawsze człowiek zdąży wcisnąć przycisk. Na szczęście prawo pozwala nam jeździć bez pasów. Dzięki temu jakbyśmy się czuli zagrożeni to możemy szybciej opuścić pojazd i uciec.
– Staram się być tam, gdzie są biura. Nasza korporacja podpisała bardzo dużo umów z różnymi firmami. Każdy dostaje taką kartę do bezgotówkowych transakcji. Dla obydwu ze stron to wygodne rozwiązanie. Nie trzeba zbierać dziesiątek paragonów, czy wyciągów bankowych. Po prostu raz na miesiąc korporacja wystawia jedną fakturę – wyjaśnia. W tym czasie robimy krótki kurs z Metropolitana w okolice Hożej.
Najdłuższy kurs w Europie?
Z ciekawości pytam się, dokąd najdalej pojechał. Szybko odpowiada, że raz wiózł klientki do Madrytu. – Trzy lata temu, kiedy wulkan wybuchł na Islandii, wszystkie samoloty zostały uziemione. Tymczasem panie musiały wrócić do swojego kraju, by na czas podpisać jakieś dokumenty. Kolega wziął vana i na zmianę prowadziliśmy. Jechaliśmy non-stop 48 godzin. Po odstawieniu klientek spędziliśmy trzy godziny w Madrycie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Cała podróż kosztowała panie około 2,5 tysiąca euro, chyba nikt nie pojechał dalej – opowiada Arek.
Mówi jednak, że „Pirat Taxi”, czyli niezrzeszeni taksówkarze potrafiliby na mniejszym dystansie zrobić taką kwotę. Zazwyczaj przekręcają taksometry, które są archaicznym narzędziem. Łatwo je oszukać. Wystarczy zmienić rozmiar opon i już taksówka nalicza większą kwotę. Choć robi się kontrole, by wyłapać nieuczciwych, to jednak wciąż tacy jeżdżą po mieście. Niestety miasto jeszcze nie przeszło na system w którym system GPS oblicza kurs.
– Warszawa to takie miasto, w którym Wisła nieźle meandruje. Jadąc prosto można ją ze trzy razy przeciąć – zaczyna żartować pan Arek. – Raz pod pewnym hotelem na placu Konstytucji podszedł do mnie jakiś turysta. Pytał się mnie, czy to normalne, by za kurs z Centralnego pod hotel zapłacić 450 euro. Od razu go zabrałem na komisariat, gdzie sprawdzili monitoring. Na szczęście udało się złapać oszusta i odzyskać pieniądze. Chyba mało kto lubi tych cwaniaków – opowiada.
W tym czasie odstawiamy klienta na lotnisko i poznaję wycinek taksówkarskiego slangu. Czyli słowo „gumowanie”. Wykonuje je taki taksówkarz, który zawiezie klienta z lotniska lub dworca i zamiast szukać w tamtych okolicach kolejnego kursu wraca z powrotem.
Dzwoni pani Magda, stała klientka. Mamy z nią pojechać na pogrzeb do Pyr i z powrotem. Nie zdążymy w międzyczasie zrobić drugiego kursu, więc cierpliwie czekamy na nią w McDonaldsie. Pan Arek zaczyna opowiadać o tym, co robił w przeszłości. Zanim zaczął jeździć taksówką.
Życie przed taryfą
– Wcześniej pracowałem dla Develeya. Byłem szefem na linii w fabryce, miałem pod sobą jakieś 8 osób. Wytwarzaliśmy sosy, również dla takich miejsc. Jednak mówiło się o tym, że nadchodzi kryzys nie było szans na podwyżkę. Miałem drugie dziecko w drodze, więc uznałem, że muszę znaleźć jakąś bardziej dochodową pracę. Nie mam studiów, więc praca biurowa odpadała, i w końcu padło na taksówkę – opowiada.
Od razu się pytam, jakie są wymogi, by zostać taksówkarzem. Trzeba mieć przynajmniej 4-5 lat prawo jazdy. Potem zdać egzamin z topografii miasta i egzamin teoretyczny. Ten drugi bywa podchwytliwy, bo pytania są nawet z kodeksu pracy. – Pamiętam, ze dali takie pytanie: „Co jaki okres pracownik młodociany musi robić badania okresowe”. I pan sobie wyobrazi, że na 80 osób tylko dwunastu zdało egzamin – mówi pan Arek.
Potem przy kawie opowiada mi o tym, jak wygląda licencja. Ta o dziwo nie przypada na taksówkarza, ale na samochód. Dlatego przy każdej zmianie samochodu należy ubiegać się o nową licencję. Na dodatek licencja jest imienna, więc nikt poza osobą widniejącą w dokumencie nie może wykonywać danej usługi. Co zabawniejsze, wydają ją raz na 50 lat, natomiast jeśli przez 18 miesięcy taksówkarz nie wykona ani jednego kursu, to ją traci.
– Stworzono tę zasadę, by nie blokować zawodu. Jednak teraz jest otwarty, więc to bez sensu. Mogliby być tu mniej restrykcyjni. Więcej osób by było taksówkarzami, bo jest zapotrzebowanie. Widzę, że jeżdżą po mieście z przewozem ochronnym osób. Narzekają na nich, że zabierają nam klientów, ale to nieprawda. Wiozą tych, których nie stać na to, by jeździć z nami. Poza tym normalnie odprowadzają podatki i starają się uczciwie zarabiać. Gorzej jest z tymi, co świadczą usługi w nieoznakowanych samochodach. To jest nieuczciwe wobec wszystkich, bo nie płacą podatków – mówi pan Arek.
Jak pan Arek trafił do swojej korporacji
Czekając w okolicach placu Powstańców Getta na kolejne zlecenia pytam się pana Arka, dlaczego trafił do Sawy, a nie innej korporacji. Historia była dość prosta. Na forach internetowych czytał co klienci mówią o danej firmie. W końcu wybrał tych z największą liczbą pochlebnych recenzji. – U nas są pewne zasady. Nie możemy jeździć w krótkich spodenkach, czy sandałach. W Premium, którym ja jeżdżę muszę być obowiązkowo pod krawatem, w zwykłej wystarczy koszula. Trzeba się jakoś prezentować, by okazać klientowi szacunek – mówi o etyce pracy.
Tak się składa, że mijamy po drodze grupę taksówkarzy na postoju. Jeden ubrany w krótkie spodenki i t-shirt z opasłym brzuchem opiera się o swój samochód. Klient, który z nami jedzie sam z siebie mówi nam: „Do takiej taksówki bym nie wsiadł. Jeśli widzę takiego kierowcę, to od razu się zastanawiam czy ma w środku bałagan”.
Pan Arek dodaje, że czasami na postoju stoją też tacy, którzy już dawno są na emeryturze. Czasami sobie dorobią wioząc klientów, jednak dla nich ważniejsze jest to całe życie towarzyskie. – To jak z marynarzem, który po zejściu na ląd nie wie co ze sobą robić. Człowiek całe życie jeździ, a tu nagle jest uziemiony – opowiada taksówkarz.
Co ludzie zostawiają w taksówkach...
Podczas następnego kursu nasza rozmowa przechodzi na temat rzeczy zaginionych. Zaczęło się od tego, że klientka wspomniała, że jej koleżanka z biura zostawiła w taksówce dowód. Była zdziwiona, że taksówkarz, który przywiózł jej dokument do pracy zażyczył sobie za przywiezienie go 23 złote. Pan Arek natychmiast wyjaśnił, że to normalne. W końcu to był zwykły kurs, bo w końcu w tym samym czasie kierowca mógłby robić co innego.
Pan Arek opowiada, że ludzie gubią nie tylko telefony komórkowe i portfele, ale także... walizki. – Koledze zdarzył się taki przypadek, że klient wyskoczył i nie wziął walizki. Obaj o niej zapomnieli. Chyba po trzech dniach przypomniał sobie o tym i zadzwonił do centrali. Zdarza się też, że ktoś wyjdzie na miasto. Wypije za dużo. W klubie zgubi komórkę, jednak tego nie zauważa. Następnego dnia zaczyna desperacko szukać telefonu. Nas traktuje jako ostatnią deskę ratunku. Dzwoni i pyta się, czy może my znaleźliśmy – mówi pan Arek, wskazując, że nie każda historia zaginionej komórki kończy się „happy endem”.
Patrzę na zegarek. Już jeżdżę ponad osiem godzin i mam już dość. Siedzenie cały dzień na tyłku bywa męczące, chcę już wstać i wyprostować nogi. Pan Arek ma na to sposób: wychodzi i otwiera klientom drzwi. Dzięki temu się rozciąga. Jednak i tak po powrocie do domu wskoczy na rower stacjonarny, by nie wypaść z formy. I zapewne powie rodzinie, jaki to miał ciężki dzień z reporterem naTemat.
Na koniec od siebie dodam, że jazda z panem Arkiem to była czysta przyjemność. A jego dobre wychowanie doceniali także klienci, którzy dosyć regularnie dawali mu wysokie napiwki.