Biorą pieniądze za protestowanie, wielu zarabia kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie. Gdy związkowcy na ulicach Warszawy kreują się na obrońców zwykłych ludzi, przypominamy, kim są w rzeczywistości. I pytamy, co robią dla tych, którzy naprawdę mają prawo czuć się oszukani i wykorzystani przez rząd Donalda Tuska.
Związkowcy chyba od dawna nie mieli tak dobrego czasu. Choć jesienny maraton demonstracji kolejny raz sparaliżował Warszawę, tym razem mniej mówi się o tych wszystkich uciążliwościach, a znacznie więcej o losie, który rząd Donalda Tuska zgotował robotnikom. Sęk w tym, że ludzi protestujących dziś pod budynkami rządowymi w znakomitej większości trudno uznać za najbiedniejszych, wyzyskiwanych, czy oszukanych przez los i państwo.
Biedni robotnicy
Szczególnie, gdy mowa o liderach związkowych najgłośniej wykrzykujących chwytliwe hasła o biedzie. Przewodniczący "Solidarności" Piotr Duda wiele mówi o ciężkim losie polskich pracowników, ich głodowych pensjach i problemach ze związaniem końca z końcem. Bywa tak przekonujący, że wielu pewnie uwierzyło, że cokolwiek o tych wszystkich problemach wie. To bardzo wątpliwe, skoro co miesiąc inkasuje 10 848 zł brutto. Do tego przysługuje mu służbowa limuzyna i mieszkanie opłacane przez związek.
Najważniejszy działacz związkowy w Polsce i tak należy wśród swych kolegów do drobnych ciułaczy. Józef Wilk, który szefuje "Solidarności" w PKP Cargo w Południowym Zakładzie w Nowym Sączu dostawał 31 tys. zł pensji. Inni czołowi związkowcy na kolei zarabiają nie gorzej. Większość dzięki etatowi związkowca zgarnia każdego miesiąca kilkanaście tysięcy złotych.
W przemyśle miedziowym rekordzista wśród obrońców interesów zwykłych robotników otrzymuje 22 tys. zł miesięcznie. W KGHM zawodowych związkowców, których praca polega głównie na organizowaniu pikiet i mobilizowaniu niezadowolonych szeregowych działaczy, jest kilkudziesięciu.
Podobnie jak w każdej innej wielkiej spółce działającej nad Wisłą. Bo im związek większy, tym zyskuje prawo do kolejnych etatów. Prawo w sprawie ich wyjątkowej pozycji jest jasne. Zgodnie z ustawą o związkach zawodowych etatowy związkowiec jest zwolniony z wykonywania pracy na okres swojej kadencji w zarządzie zakładowej organizacji związkowej, a w tym okresie przysługuje mu wynagrodzenie.
Związkowe bogactwo bez znaczenia?
Gdy płaca minimalna wynosi 1600 zł, średnia krajowa to "aż" 3800 zł, a o posadę za kilka tysięcy biją się najlepiej wykształceni absolwenci szkół wyższych, nic dziwnego, że legitymujący się zwykle miernym wykształceniem liderzy związkowi robią wszystko, by powstrzymać zmiany w prawie, które sprawiłby, że ich zarobki byłby jawne. Dziś wszystkie dane na temat związkowych pensji to bowiem efekt śledztw dziennikarskich. A chyba warto, by te kwoty były znane także tym, którzy za działalność na rzecz związku nie dostają ani grosza, a wyżej postawieni przyjaciele przekonują, że w pełni rozumieją ich los.
Choć warto przypomnieć, że "Gazeta Wyborcza" ustaliła niedawno, iż organizacja jesiennych strajków nie byłaby możliwa bez sporej inwestycji w... wynagrodzenie protestujących. Na udziale w ostatnich protestach można było zarobić nawet 150 zł. Dla tych związkowców, którzy walczą o to, by przetrwać do pierwszego kolejnego miesiąca to z pewnością dość atrakcyjna oferta. - Oczywiście wciąż jest spora grupa chętnych, by walczyć dla idei, ale to nie wystarczy do zorganizowania kilkunastotysięcznej manifestacji. Pozostałych trzeba zachęcać - przyznawali związkowcy.
"Gazeta" przypominała też, że jeszcze dalej w budowaniu związkowej potęgi poszedł Karol Guzikiewicz, który kieruje stoczniową "Solidarnością". Jego organizacja płaciła kilkaset złotych nawet za... wstąpienie do niej.
Syty głodnego za grosz nie rozumie
Dlaczego związki zawodowe tak szastają pieniędzmi? Bo dzięki obowiązującemu obecnie prawu większość kosztów ich funkcjonowania ponoszą zakłady pracy, w których działają. A to wbrew pozorom nie koszty utrzymania skromnej salki na robotnicze spotkania. To często milionowe kwoty związane z utrzymaniem luksusowych biur dla związkowców, a nawet zapewnieniem im służbowego auta. To wszystko sprawia, że trudno nie kwestionować prawa do protestu wielu z tych, którzy paraliżują dziś ulice Warszawy.
Nie oznacza to bynajmniej, że w Polsce nie ma dziś powodów, by ostro zaprotestować przeciwko polityce rządu Donalda Tuska. To gigantyczne wręcz bezrobocie wśród młodzieży i postępujące wykluczenie pokolenia wchodzącego w dorosłość. To wielka przepaść, która coraz bardziej dzieli wielu świetnie zarabiających od rzeszy tych, którzy walczą o przetrwanie. A jeśli jakoś dają sobie radę, to tylko dzięki wyniszczającej pracy na kilku etatach.
Inni nie wierzą, że w Polsce można żyć inaczej i nawet w czasach kryzysu wolą uciekać z kraju i ze świetnym wykształceniem usługiwać Brytyjczykom. I to wreszcie miliony ludzi, którzy muszą jeszcze dłużej ciężko pracować, by dostać głodową emeryturę, ale strajkować nie mają czasu, bo - jak mawia Władysław Frasyniuk - "ciężko zapi...".
Czy związkowcy robią dziś cokolwiek, by pomóc właśnie im? Nie. Bo nikt im za to przecież nie zapłaci...
Protestuję przeciwko dewaluowaniu przez związki zawodowe symbolu walki o wolność
Dobrze pamiętam jakie emocje wyzwalał we mnie znak Solidarności w latach osiemdziesiątych. Był to symbol jedności Polaków, a jednocześnie symbol walki o wolność, oraz nadziei na jej odzyskanie. Dziś widzę ten znak na sztandarach i piersiach ludzi, którzy legalnie, w asyście policji idą obalać rząd. CZYTAJ WIĘCEJ
Panie Duda! Wykonując wolny zawód pracuję znacznie ciężej, niż pańscy podopieczni, no i stokroć ciężej, niż pańscy kolesie z zarządu związków. Nie macie pojęcia o pracy po 12-16 godzin na dobę, ryzyku utraconych zleceń, niezapłaconych faktur, od których i tak trzeba odprowadzić vat i podatki. Nie staracie się ani o jakość, ani o ilość – staracie się tylko o etat! Nie dorósł Pan intelektualnie, żeby formułować pomysły na reformę gospodarczą. CZYTAJ WIĘCEJ