Twórcy Fundacji Nagle Sami są pionierami. Jako pierwsi niosą w naszym kraju pomoc osobom w żałobie. Dotąd ludzie, którzy nagle stracili najbliższych pozostawieni byli sami sobie. - Ludzkie życie to opowieść cały czas przeplatana ze śmiercią. Jednak mimo naturalności śmierci i żałoby, czasem można sobie z tym wszystkim nie radzić - mówi w rozmowie z naTemat założycielka fundacji, Olga Morawska.
Aż trudno uwierzyć, że przed Wami nikt inny nie zajmował się problemami osób z żałobie.
Tradycyjnie w naszym społeczeństwie taką pomoc oferuje Kościół. Jednak znaleźliśmy się nagle w innych czasach. Życie wygląda inaczej niż kiedyś i nie zawsze szuka się takiego pocieszenia. Poza tym wytłumaczenie śmierci związane z wiarą nie jest już dla wszystkich. Wielu ludzi potrzebuje czegoś innego. Stąd pojawiliśmy się my.
Przedtem nikogo takiego nie było. Sprawdziłam to empirycznie, bo wszystko zaczęło się od tego, że w wieku 33 lat zostałam wdową. Rok później wydałam książkę "Od początku do końca", w której opisuję swoje życie ze zmarłym mężem, który żył wielką himalajską pasją. Po wydaniu tej książki zaczęły do mnie pisać różne dziewczyny, które przeżyły podobną historię. Piszą o tym, że czują się teraz choć odrobinę mniej samotne. Tak poznałam Karolinę Skrzypczyk, której mąż również zginał w górach. Ona jest psychologiem i sprawdziła chyba wszystkie dostępne informacje na temat pomocy w żałobie. Nie znalazła niczego w Warszawie i była nawet skłonna jeździć na grupy wsparcia w Katowicach. Byle tylko spotkać ludzi z podobnymi doświadczeniami i jakoś z żałobą sobie poradzić. I nikogo nie znalazła, bo nawet ta inicjatywa w Katowicach ostatecznie upadła.
Na kanwie naszych doświadczeń uznaliśmy więc, że trzeba założyć instytucję, która będzie w stanie docierać bardzo szeroko. Bo problem nagłej straty kogoś bliskiego również jest szeroki. Nie wiem, dlaczego wcześniej nikt na to nie wpadł. Bo to wydaje się dość prostą sprawą, że takie organizacje powinny istnieć. Być może temat jest po prostu mało wdzięczny...
Wielu przekonuje, że żałoba jest naturalna, więc i naturalnie jesteśmy w stanie ją przeżyć.
Tak mówią też psychologowie. Żałoba jest przeżyciem wręcz fizjologicznym, z którym każdy człowiek powinien sobie radzić. To nie jest rodzaj doświadczenia nieznanego naturze. Ludzkie życie to opowieść cały czas przeplatana ze śmiercią. Wbrew temu co zazwyczaj sądzimy, nie jesteśmy tutaj na zawsze. To tylko chwila. Jednak mimo naturalności śmierci i żałoby, czasem można sobie z tym wszystkim nie radzić.
Każdy, kto mówi, że to wszystko łatwo przeżyć, prawdopodobnie takich doświadczeń jeszcze w swoim życiu nie miał. Bo kiedy coś takiego człowieka spotyka, pojawia się siła wielkich emocji, osamotnienie. A otoczenie często nie ma pojęcia w jaki sposób mogłoby pomóc. Osamotnienie pogłębia się też, gdy żałoba się przedłuża i wszyscy dokoła mają już tego dosyć.
Można źle przeżywać żałobę?
Nikogo nie wolno oceniać. Przechodzenie żałoby to coś bardzo indywidualnego. Każdy ma prawo zrobić z tym doświadczeniem, co zechce. Część ludzi nie chce z żałoby wyjść nigdy i uważam, że to ich osobisty wybór. Mają takie prawo. Ja również wątpiłam, że jest coś dalej, ale przez żałobę postanowiłam przejść dla moich dwóch synów. No i okazało się, że jednak coś po tym wszystkim jest.
To miało sens choćby po to, by założyć fundację i pomagać innym. Życie po śmierci kogoś bliskiego ma sens. Choć jest to sens zupełnie inny niż był przed tą stratą. Jednak nie każdy tego "dalej" potrzebuje. I to należy zawsze uszanować.
A jak na pewno żałoby nie powinno się przechodzić?
Nie chciałbym nikogo oceniać.
Fundację nazwaliście Nagle Sami. W takiej samotności znajduje się dziś większość osób, które tracą kogoś bliskiego?
800 108 108
To numer specjalnego, darmowego telefonu wsparcia, którego działąnie Fundacja Nagle Sami uruchamia już od 16 września.
Obserwując osoby, które się do nas zgłaszają widzę, że nie tyle ludzie w żałobie są pozostawieni samemu sobie, co w nich rodzi się takie poczucie samotności. Choćby dlatego, że nikt dokoła ich nie rozumie. I dlatego lepiej rozumieją się w grupie osób, które przeżyły coś podobnego. Fundację nazwaliśmy Nagle Sami, bo jest stworzona przede wszystkim do osób, które straciły bliskich właśnie nagle. Ale w Polsce nawet osoby, których bliscy ciężko chorują są ich śmiercią zwykle zszokowani. Bo do końca mają nadzieję na jeszcze jeden dzień, jeszcze jedną rozmowę.
A czy wszyscy są naprawdę samotni? Problemem jest to, że z czasem rodzina i przyjaciele oczekują pozytywnego efektu, końca żałoby. Chcą, by osoba, która straciła kogoś bliskiego wreszcie zaczęła się uśmiechać, normalnie pracować itd. Kiedy takich efektów nie widać, przyjaciele czują się bezradni. I odsuwają się, bo mają poczucie, że nie potrafią pomóc. Tymczasem to wszystko wymaga cierpliwości.
Wielki nacisk kładziecie na zmianę sytuacji osób w żałobie w miejscach pracy. Dlaczego to tak ważne?
Ponieważ większość dorosłych ludzi, gdy kogoś straci, musi szybko wrócić do normalnego życia, codzienny obowiązków. I większość firm jest całkowicie nieprzygotowana na to, że któryś z pracowników może mieć takie problemy. A kiedy umiera któryś z pracowników, rozwiązywanie tego problemu przypomina pośpieszne gaszenie pożaru. Nie ma standardów, które pomagałby przygotować się na nagłą śmierć pracownika. I pomagać zespołowi, który stracił kolegę w normalnym funkcjonowaniu. To wszystko nie może być pozostawione wrażliwości pani kadrowej, a wymaga przemyślanych procedur.
Jak znaleźć złoty środek, by zainteresowaniem nie zwiększać bólu, ale i nie być obojętnym?
Można się na to wszystko przygotować. Przede wszystkim ustalając schemat powrotu do pracy kogoś, kto właśnie stracił bliską mu osobę. Na pewno nie można reagować na zasadzie reagowania na kryzys. To prawdopodobieństwo musi być w świadomości pracodawcy i zespołu. Bo należy pamiętać, że śmierć w rodzinie przyjaciela z pracy często również jest wielkim stresem. Wtedy trzeba wiedzieć, jak powinna funkcjonować organizacja, by nie ponosić większych strat.
Wspominała Pani o dzieciach. W ich żałobę też nie wolno ingerować?
Temat żałoby dzieci w naszym kraju prawie w ogóle nie istnieje. Ona towarzyszy jakoś żałobie dorosłych. A ci dorośli często bardzo słabo sobie z tym radzą i nie mają siły myśleć o dzieciach. Niektórzy mają nadzieję, że dzieci nie zauważyły co się stało. Problemy dzieci to temat, który się odsuwa. Tymczasem one przeżywają ją bardzo różnie. Wiele zależy od wieku dziecka. U młodzieży przebiega to chyba najtrudniej. Kiedyś przeczytałam, że "żałoba dzieci się sączy". I patrząc na moich synów, widzę, że to bardzo dobre określenie. Prawie pięć lat po śmierci Piotrka widać, że ta ich żałoba wychodzi, gdy ojca brakuje. Na przykład ucząc się jeździć na rolkach pytają, czy tata umiał jeździć. Wtedy ten temat wraca. U dzieci nie jest tak, jak u dorosłych. Trudno im przeżyć dobrze żałobę i potem zostawić bliskiego w pamięci jako ciepłe wspomnienie.
Jest w nas gdzieś takie przekonanie, że wdowa albo wdowiec nie może już nigdy żyć normalnie. Samotny noszący dwie obrączki to wzór, ktoś kto odnalazł nową miłość uchodzi czasem za puszczalskiego.
To kolejna bardzo ważna kwestia, o której chcemy mówić. Szczególnie dla kobiet w Polsce istnieją tylko takie dwa modele postrzegania. To wesoła wdówka, albo dostojna wdowa. Jesteśmy przekonani, że wdowcy to już życie mieli. I teraz nie mogą ułożyć go sobie dalej. Jakiś. czas temu zrobiłam takie małe badanie socjologiczne na swoich przyjaciółkach. Zapytałam je, co sądzą o dalszym życiu rozwódki i wdowy. W pierwszym przypadku zawsze stawiano na rozwiązanie, że rozwódka musi udowodnić temu, kto ją zostawił, iż świetnie sobie radzić. Szybko znajdując kogoś nowego. Tymczasem, gdy pytałam o wdowę, wszystkie pytane kobiety stwierdziły, że wdowa życie już miała.
To straszne. Mamy gdzieś wbite takie przekonania. A to bardzo indywidualna kwestia. Choć sądzę, że warto najpierw samemu poradzić sobie z żałobą. Przeżyć ją do końca i dopiero wtedy szukać nowej miłości. Inaczej można po prostu się na kimś uwiesić i w niego wlać swój smutek. Jednak sądzę, że wszystkie wdowy i wdowcy tyle oberwali od życia, że bardzo im się należy to dalsze życie.
Mówicie, że "jest społeczna zgoda na nie radzenie sobie z życiem, z pracą, z dziećmi". Skąd się to w nas bierze?
To dość ludzki odruch. Gdy ktoś obrywa od życia, wydaje się nam, że on już dalej nie zajdzie. Jesteśmy przekonani, że trudne doświadczenia raczej nikogo nie budują, a niszczą. W ten sposób łatwo tłumaczy się wiele problemów, dając prawo do załamania się. I wszyscy dokoła są wtedy w stanie to zaakceptować. Do momentu, gdy staje się to patologiczne i dla nich męczące. Natomiast, gdy ktoś sobie z trauma radzi pokazuje coś wręcz nieludzkiego. Zaczyna się niedowierzanie, jak może sobie tak dobrze radzić. A po prostu trzeba sobie poradzić.Bo są dzieci, kredyty, czy tysiące innych ważnych spraw. Można się oczywiście załamać i odpuścić, ale czy to ma sens? Mamy tylko jedno życie i warto postarać się dobrze je przeżyć.