Co ja mogę wiedzieć o wychowaniu? Nie mam dzieci, nie mam męża, a przede wszystkim, na tę chwilę nawet nie planuję potomstwa. Zdaje się, że w temacie dzieci moje porady są tak trafne, jak księdza, decydującego o czyimś pożyciu małżeńskim. Jego narzucony celibat i moja bezdzietność dyskwalifikuje nas jako dobrych doradców w kwestiach, które chcemy poruszać. Jednak jako prawie-dziecko i przede wszystkim jako dziecko swoich rodziców wiem, za co jestem im bardzo wdzięczna – za to, że nie wychowywali mnie bezstresowo.
Czyli w taki sposób, w jaki obecnie (dość nieprawidłowo) rozumie się ten termin. Bezstresowo wychowywane dziecko nie ma właściwie żadnych ograniczeń, ani obowiązujących je zasad, przez co – w założeniu – nie jest narażone stres, który źle wpływa na jego psychikę i swobodny rozwój. Nie stosuje się wobec takiego dziecka żadnych kar, ani nie ma w ogóle mowy o jakimkolwiek jego dyscyplinowaniu.
Nieprawidłowo pojmowane bezstresowe wychowanie, czyli pozwalanie dziecku na wszystko, jest według mnie o krok od jego rozwydrzenia i wejścia na drogę zbyt wczesnego samostanowienia o sobie, z której trudno jakkolwiek zawrócić, kiedy okaże się, że wiedzie na manowce.
Przecież to jest super!
Nie będę się wdawać w szczegóły na temat tego, co wyrosło z moich znajomych, którym rodzice pozwalali na wszystko. Poza tym, nie czuję się upoważniona do publicznego szkalowania swoich byłych kolegów i koleżanek, jednak uwierzcie – naprawdę nic dobrego.
Pamiętam za to domowe spotkania rodziców różnych znajomych z klasy, przy okazji odbierania nas z urodzin, albo innych tego typu „imprez” i toczące się na nich rozmowy. Często były o nas. Jeden ojciec powiedział, że swoje dziecko wychowuje bezstresowo. Zapytałam później mamę co to oznacza, a ona odpowiedziała, że po prostu ojciec J. pozwala mu robić to co chce, czyli zostawia go tak naprawdę samemu sobie. O czym moja mama mówi? Ja uważałam, że to jest przecież super!
Kiedyś, w podstawówce, trochę zazdrościłam swoim kolegom i koleżankom, którym rodzice pozwalali na wszystko i praktycznie sami decydowali o swoim dziecięcym losie, a mama i tata byli dla nich raczej partnerami, a nie nadzorcami.
Piękne koleżeństwo
- O rany, jak ja bym tak chciała – myślałam sobie, kiedy znajomi dostawali każdą rzecz, jaką tylko pokazali palcem, robili co im się żywnie podoba, a granica niedopuszczalności ich poczynań była przesunięta tak daleko, że mogłam sobie o czymś takim jedynie zamarzyć, mając kochających, ale dość surowych rodziców.
Z każdym rokiem jednak mój entuzjazm w stosunku do tej niby pięknej wolności i międzypokoleniowego koleżeństwa malał. Zauważałam, że to wcale nie jest takie świetne. Partnerstwo i przyzwolenie na wszystko, robiło z moich znajomych rozpuszczonych, zmanierowanych nastolatków, którzy nie mając oparcia i autorytetu w swoich rodzicach, odnajdywali go w ekscentrycznych i dość niebezpiecznych znajomościach, ułatwiając sobie te poszukiwania alkoholem i narkotykami.
Karać? Czasem tak
Nie jest to poprawne politycznie myślenie, ale rodzic musi czasem czegoś zakazać, albo zastosować karę (oczywiście nie cielesną!). Nie może wywoływać strachu, lecz musi budzić respekt. I mieć autorytet. Bez takiego drogowskazu można się w młodym wieku łatwo pogubić. Trudno jest dziecku szanować kogoś, kto właściwie ma nad nim taką władzę, jak koleżanka z podwórka, czyli prawie żadną.
Bolesne przyzwolenie
Słowa „rób sobie co chcesz” kierowane do dziecka, w większości sytuacji są dla mnie jak kara. Przynajmniej ja je tak traktowałam. Świadczyły zawsze o zrezygnowaniu i jakimś bolesnym przyzwoleniu, przez co nigdy nie robiłam tego, czego niby pragnęłam, nie chcąc ranić rodziców. I ostatecznie wychodziło mi to na dobre.