"Na tym filmie płakali mężczyźni" – pisał Piotr Skwieciński w portalu braci Karnowskich o "Sierpniowym niebie. 63 dniach chwały". I choć oglądając fabularny debiut Ireneusza Dobrowolskiego nie płakałem, to przyznam, że było mi przykro. Przykro, że dałem się nabrać.
Najchętniej całą winę zrzuciłbym na Jana Komasę. Bo to m.in. atmosfera gorączkowego oczekiwania na “Miasto 44” – jego film o Powstaniu Warszawskim sprawiła, że tak skwapliwie ruszyłem do kina na inny powstańczy film – "Sierpniowe niebo. 63 dni chwały". Nie mogąc doczekać się przyszłorocznej premiery, chciałem poczuć choćby namiastkę tego, co do zaoferowania będzie miała superprodukcja Komasy. Ale ostatecznie nie pomogło mi nawet to, że brałem przecież poprawkę, iż film Dobrowolskiego to tylko niskobudżetowy debiut.
Chaos wątków i postaci
Może moją czujność uśpiły efektowne kostiumy i realistyczne lokacje, które można zobaczyć na fotosach z “Sierpniowego nieba”? A może opinia Piotra Skwiecińskiego, który, “gdyby nie kilka zgrzytów”, nie wahałby się określić tego filmu przymiotnikiem “genialny”? Niezależnie jednak od tego, co mną powodowało, ostatecznie w tym filmie nie znalazłem niemal żadnych zalet: ani porządnego filmowego rzemiosła, ani trafiającego do mnie przesłania, ani wzruszeń.
Przedziwna opowieść Dobrowolskiego rozgrywa się na dwóch planach: historycznym (powstańczym) i współczesnym. Z jednej strony mamy miłość młodziutkiej sanitariuszki Basi i oficera AK Staszka oraz dramat walczącej z okupantem Woli, z drugiej: współczesną historię o inżynierze Milskim, który kopiąc fundamenty pod nową inwestycję mieszkaniową natrafia na powstańcze szczątki i tajemniczy pamiętnik.
Ale wątków jest o wiele więcej. Niestety, nie zazębiają się one między sobą: odmalowanym grubą kreską bohaterom i zasygnalizowanym jedynie sytuacjom brakuje głębi, sensu, wyrazu. Reżyser na każdym kroku operuje skrótem i uproszczeniem. Powstańcy? Młodzi, piękni, uśmiechnięci, bohaterscy. Politycy i biznesmeni? Skorumpowani, bezwzględni, cyniczni i oczywiście z przeszłością w PRL-owskiej nomenklaturze. Itd.
Dlatego też każda potencjalnie ciekawa sytuacja fabularna pozostawia niedosyt: ani miłość Basi i Staszka, ani konflikt wewnętrzny młodego inżyniera, którego pracodawca chce zmusić do zasypania koparką powstańczych szczątków w imię szybkich postępów budowy, nie wybrzmiewają do końca, gubiąc się w chaosie pobocznych wątków i postaci.
Niestety, pośród szlachetnych raperów z Hemp Gru (którzy zrobili też muzykę do tego filmu), wiekowych antykwariuszy pomagających inżynierowi Milskiemu rozwikłać zagadkę znalezionego pamiętnika, a także bestialskich żołdaków z jednostki SS Dirlewanger, gubi się gdzieś główna oś fabularna filmu. Trudno przywiązać się do któregokolwiek z bohaterów, albo chociaż zrozumieć jego motywacje.
Fabularnej bezbarwności towarzyszy fatalna gra młodych aktorów oraz absurdalne, nieraz ocierające się o śmieszność dialogi i sytuacje. Gdy sanitariuszka Basia dyskutuje z dziadkiem o sensowności powstańczego zrywu i polskim romantyzmie ma się wrażenie, że oglądamy dydaktyczne przedstawienie dla szkoły podstawowej.
W osłupienie wprawia scena, w której ukrywający się za ścianą piwnicy tajemniczy Żyd-mistyk (postać jakby żywcem wyjęta z filmu fantasy i niemająca żadnego związku z fabułą filmu) ujawnia się nagle wszystkim i wraz z “dobrym Niemcem” zaczyna deklamować po niemiecku twórczość Goethego.
Film o Powstaniu?
Niezależnie jednak od ilości zarzutów cisnących się na usta, nie można powiedzieć, że film "Sierpniowe niebo. 63 dni chwały" jest tylko i wyłącznie zlepkiem mniej czy bardziej nieporadnie zrealizowanych scen, drętwych dialogów i jednowymiarowych bohaterów. Wszystkie bowiem wysiłki reżysera podporządkowane są bardzo wyrazistej wymowie filmu: konieczności zachowania pamięci o Powstaniu.
W oczy rzuca się jednak to, jak nachalnie Dobrowolski stara się w trosce o tę pamięć nadać polityczny wymiar, dzieląc bohaterów na “złych” i “dobrych”. Dlatego właśnie chciwi politycy mają PZPR-owski rodowód, gardzą historią Powstania, a ich rodziny żyją z lukratywnych kontraktów ze spółkami Skarbu Państwa.
Przeciwstawieni polityczno-biznesowej klice są zaś młodzi raperzy, którzy nie tylko nienawidzą komuny i czczą rocznicę wybuchu Powstania, ale również pomagają kombatantom (symbolizuje to kiczowata do granic możliwości scena, w której Wilku podnosi z chodnika chleb, po tym, gdy wypadł on wracającemu z zakupów weteranowi).
Dlaczego było mi przykro, że poszedłem na ten film? Przyznam, że nawet nie z powodu jego licznych niedoróbek. Przykro było mi dlatego, że ta produkcja to kolejny przykład instrumentalizowania pamięci o Powstaniu. Bo o ile reżyserowi nie wyszło przekonywujące pokazanie na ekranie emocji i dramatu bohaterów roku 1944, o tyle znakomicie wpisał się w dzieło dzielenia Polaków na tych lepszych i gorszych, prawych i lewych, tych co z nami i tych, co przeciwko nam.
Myślałem, że idę na film o Powstaniu. Zobaczyłem żenująco słabą agitkę w duchu polityki historycznej. Przyznam, że było mi przykro. Przykro, że dałem się nabrać.