Filip Springer przez ostatnich kilka miesięcy próbował odpowiedzieć na pytanie, kiedy w Polsce doczekamy się przyjemnej architektury, harmonijnej przestrzeni, pozbawionych reklam ulic. Dziś, po wydaniu swojej najnowszej książki "Wanna z kolumnadą", mówi: Jak będę chciał mieszkać w ładnym kraju, to się przeprowadzę do Norwegii. Czego się dowiedział? Co zobaczył? I dlaczego jest zrezygnowany? Pyta Anna Wittenberg.
Dlaczego zająłeś się takim niepoważnym tematem jak estetyka? - pyta cię o to wiele osób, z którymi rozmawiasz w nowej książce.
Z badań wynika, że estetyka jest ważna dla 18 proc. Polaków, a 11 proc. czyta książki, więc to nie rokuje dobrze sprzedaży “Wanny z kolumnadą” (śmiech). Nie można na to jednak patrzeć pod tym kątem – pytanie o estetykę może nie jest pytaniem granicznym, ale temat wkurza mnie od dawna. Za każdym razem, gdy wracam do Polski z innego kraju, od razu uderza mnie, jak tutaj jest brzydko. Zamiast narzekać, postanowiłem w końcu sam się tym zająć.
Co cię denerwuje najbardziej?
Polska przestrzeń wygląda źle: jest przeładowana, nieharmonijna, hałaśliwa, bylejaka. Często zadawałem sobie pytanie dlaczego tak jest; książka to moja próba odpowiedzi. Niepełna zresztą, bo część tematów, które poruszam okazała się w ogóle nie do ugryzienia dla zwykłego czytelnika.
Na przykład?
Urbanistyka. Mój reportaż pokazuje pewien mechanizm, ale właściwie każde zdanie tego tekstu można by rozwinąć w osobny tekst, równie wkurzający jak ten. Można by na przykład dołożyć wątek o powiązaniu urbanistów z deweloperami. To jednak na tyle skomplikowane, że nikt by tego nie przeczytał.
Postawiłeś za to na wymowny fakt: w Towarzystwie Urbanistów Polskich średnia wieku oscyluje wokół siedemdziesiątki.
Towarzystwo to jest grono, które próbuje kierować się jakimś etosem. To nie jest oczywiście tak, że ono zrzesza wszystkich urbanistów w Polsce. Jest od cholery szkół, które ich kształcą. Ponieważ każda szkoła może uczyć zagospodarowania przestrzennego, nie ma mowy o etosie. Absolwenci są potrzebni do tego, żeby podpisać plan miejscowy, albo warunki zabudowy w urzędzie, żeby deweloper mógł coś postawić. Sami traktują się jak wyrobników. Nie czują odpowiedzialności za przestrzeń.
A jeśli nie urbaniści, to kto jest odpowiedzialny?
Oni, oczywiście, że oni – urbaniści i architekci, politycy. Na ich barkach leży kwestia wymuszania pewnych regulacji, czy edukowania społeczeństwa. Nie robią tego jednak. Ale też społeczeństwo nie ma na to jakiegoś wielkiego ciśnienia...
Jak to?
Przytaczam w książce wyniki badania, w którym zapytano Polaków, kto jest odpowiedzialny za przestrzeń. Respondenci odpowiadali, że politycy, premier, wymyślili nawet ministerstwo od przestrzeni. Natomiast pomysł, że odpowiedzialność ponoszą też członkowie wspólnot mieszkaniowych, że my sami ją ponosimy, znalazł się na jakiejś siódmej pozycji.
Pamiętam taki moment: dzwonisz do człowieka, który powiesił na płocie swój baner i pytasz go o to, czy mu się podoba miasto. On twierdzi, że nie, ale nie uważa też, że jego płachta coś zmienia.
Ludzie nie łączą faktów. To zresztą bardzo znaczące nie tylko w tym przypadku. Kiedy rozmawiałem z bohaterami reportażu o przedmieściach, wiele osób mówiło, że jest strasznie, że autobus nie dojeżdża. Pytam: jak wybieraliście te mieszkania? „A ,znajomy kupił segment, to kupiłem obok”.
Może to była jedyna opcja?
Nie zgadzam się, zawsze masz jakiś wybór. Są przedmieścia lepsze i gorsze; kupienie mieszkania w Julianowie, w którym nie ma żadnej infrastruktury nie jest jedyną opcją, bo możesz wybrać choćby Grodzisk Mazowiecki, który ma kolejkę i można do niego w miarę normalnie dojechać.
Przy tym reportażu byłem w szoku, bo zobaczyłem, że ludzie się kompletnie nie zastanawiają, gdzie kupują mieszkania, nie sprawdzają planów miejscowych i zaciągają kredyt we frankach na 40 lat. Taka sytuacja: przychodzę do człowieka, stoję z nim w jego salonie. I mówię „ale ma pan piękną łąkę. Zaraz panu zabudują” - no bo tak będzie, nie ma innej opcji. „Sprawdził pan co tu postawią?” - pytam. I słyszę, że nie, bo „jakoś to będzie”.
Ludzie łapią się na obietnice „Sielskiej Doliny”, „Rajskiej Przystani”?
Tak, dokładnie tak.
A później się skarżą.
Nagminne było to, że ktoś z moich znajomych mówił mi o osobie, która narzeka na to, gdzie mieszka. Jak ja do niej dzwoniłem, wszystko okazywało się super; ludzie przy obcych uzasadniają sobie swoje wybory, posypują cytrynę cukrem jak mawia badaczka tego zjawiska Katarzyna Kajdanek. No bo jak ktoś mi mówi, że ma do szkoły 3 kilometry i to jest blisko...
Ja miałam z 10 minut. I to tak, że mama widziała mnie z balkonu całą drogę.
A ja miałem pięć. Dwie przecznice. Na przerwach biegałem po kanapki do domu. To jest blisko, a nie trzy kilometry. Zresztą pół biedy, jakby to były trzy kilometry przez park, albo osiedle, ale to były akurat trzy kilometry ruchliwą drogą bez pobocza!
W czasie pracy nad „Wanną z kolumnadą” zauważyłem też prawidłowość, że ludzie nie upominają się o przestrzeń, dopóki nie sprawia im ona bezpośredniego problemu. Dopóki ktoś im nie zawiesi szmaty na oknie. Dopóki zimą nie utoną w bajorach, bo nie ma do nich drogi. Wtedy zaczynają coś robić. A i tak są to doraźne działania. Po tym, jak ludzie już dostaną kawałek drogi, zamykają się znów za swoim płotem.
Płotom też poświęcasz dużo uwagi.
Nie wierzę, żeby ogrodzenia miały zwiększać bezpieczeństwo, bo Polska jest całkiem bezpiecznym krajem. One służą podkreślaniu statusu.
Snobizm?
Nie nazwałbym tego snobizmem, to raczej wyraz potrzeby doookreślenia się. Nie mamy jeszcze tych wszystkich składowych definiecji „klasy średniej”: nie jesteśmy jeszcze niezależni finansowo, bo mamy kredyt i tak naprawdę trzęsiemy portkami przy każdym wstrząsie w gospodarce. Z wykształceniem też różnie bywa. Praca? Tak naprawdę to nas doją w korporacji... Więc potrzebujemy czegoś, co nas opisze. Typu: osiedle o sielskiej nazwie, samochód (albo i dwa). I ten płot służy do tego, żeby pokazać, że ktoś jest z jednej strony, a ktoś inny z drugiej.
Deweloperom natomiast pozwala brać trochę więcej za metr.
Z twojej książki wynika, że przestrzeń w ogóle urządzają nam deweloperzy.
Przestrzeń została skapitalizowana, nie tylko przez deweloperów. Także przez firmy outdoorowe, firmy ochroniarskie. I nie ma ani takiego mechanizmu, ani takiego urzędnika, który mógły to powstrzymać. Jak deweloper ma dobrego prawnika, to prędzej czy później zrobi, co będzie chciał.
Natomiast są też dobre przykłady, jednym z nich jest miasteczko Siewierz. Deweloper wynajął tam urbanistów i przeprowadził bardzo nowoczesne konsultacje społeczne z mieszkańcami. W projekt wszedł też samorząd. Wskutek tych działań powstało miasteczko, które spełnia wszystkie kryteria sztuki urbanistycznej: będą tam usługi, miejsce na szkoły, zdrowie. Projekt jest jeszcze jest w trakcie realizacji, trudno więc na razie osądzać jak to wyszło, ale ten przykład jest dowodem, że nawet w tym parszywym systemie jaki mamy, dobre projekty są do zrobienia.
Jedyny problem polega na tym, że mieszkania w tym nowym osiedlu są relatywnie drogie w stosunku do otoczenia. I tu się pojawia smutna konkluzja: dobra przestrzeń wydaje się być zarezerwowana dla bogatych. W porównaniu z tym, co buduje się dzisiaj, możemy zapomnieć nawet o standardzie, który oferowały blokowiska.
Były lepsze niż to, co dzieje się teraz?
Nie dam złego słowa powiedzieć o blokowiskach. Można narzekać na ich złą architekturę i technologię ich wykonania, ale deweloperzy nierzadko idą z tym łeb w łeb. Natomiast jeśli chodzi o myślenie całościowe, blokowiska są niedoścignionym wzorem koncepcyjnym dla deweloperów. Przynajmniej była tam szkoła i plac zabaw pośrodku.
Dziś to wydaje się zupełnie nieosiągalne. Może na lepszych osiedlach. Ale wystarczy się ruszyć na warszawską Białołękę...
Ta dzielnica to negatywny bohater twojej książki.
Nie ma o czym gadać, wystarczy sobie spojrzeć na google maps. To jest jakiś absurd na absurdzie. Ale to pokłosie tego, że w 1989 roku przekreślono każdą formę planowania, także przestrzenne. Źle się kojarzyło.
Tak jak szarość, w opozycji do której Polska zapadła według ciebie na „pastelozę”.
Kiedy idę do spółdzielni zapytać, dlaczego maluje bloki w piramidy, koła, pasy, słyszę, że tak chcą ludzie. I tak jest w dziesięciu kolejnych. Więc w którymś momencie zaczynam myśleć o sobie jak o oderwanym od rzeczywistości pajacu, który każe im malować bloki na biało, bo moderniści tak chcieli.
Ja nawet rozumiem, że ludzie chcą kolorowo, bo całe życie mieli szaro. Natomiast im nikt nie pokazał, że kolorowo to może być ze smakiem. Ostatnio na Bryle pojawił się fajny przykład termomodernizacji - cały budynek był biały, a tylko wnęki okienne pomalowano w różnych kolorach. No i super – jest kolorowo, ale nie kiczowato. Ale do tego trzeba kogoś kto ma jakąś wiedzę, ale też i ochotę, żeby się wysilić. Spojrzeć na tę architekturę, zastanowić się, czym ona jest i przemyśleć co tam zagra, a co nie. A w tej chwili mamy taką sytuację, że przychodzi gość, patrzy, mówi: o, mamy blok, pomalujmy na czerwono-zielono, będzie ładniej.
No nie będzie.
Dla mnie różowe osiedla nie są mniej szare szczerze mówiąc.
Ta architektura sama w sobie jest totalna - jest wielka, przytłaczająca. Cała gra z nią polega na tym, że trzeba ją wtopić w tło. I to nie jest łatwe ze względu na jej rozmiar. Jeśli architekt się nie wysili, ludzie zastosują taki prosty algorytm: jak jest szare, to brzydkie, jak jest kolorowe, to ładne. Tylko wtedy ta przytłaczająca bryła jeszcze cię bardziej przytłacza, bo zostaje podkreślona, wydobyta z przestrzeni.
Żeby to wiedzieć, trzeba przynajmniej jedną książkę o architekturze przeczytać. Trudno oczywiście oczekiwać tego od ludzi, którzy mieszkają w blokach, ale są specjaliści, którzy mogą to na siebie wziąć. Nie biorą.
Nie dziwi mnie to po tym, jak przeczytałam u ciebie historię architekta, który z pełną premedytacją buduje hotele – koszmary i łuk tryumfalny w szczerym polu.
On mówi, że architekci się z niego śmieją, że dziennikarze się z niego śmieją, ale jemu się to podoba i nic nikomu do tego. Bardzo to szanuję. Oni na kurniku zbudowali Wenecję i odnieśli super sukces, mają zamówienia na dwa lata do przodu, kryzys się ich nie ima. Nie mam cienia wątpliwości, że oni reprezentują większość narodu jeśli chodzi o estetykę.
Czyli się czepiasz po prostu?
Czepiam się, jasne. Ja tam jechałem z takim nastawieniem: „a, pośmiejemy się”. Natomiast szybko mi to przeszło. Zrozumiałem, że oni są Polską. No i co zrobić? Jak będę chciał mieszkać w ładnym kraju, to się przeprowadzę do Norwegii.
Nie staniemy się ładniejszym krajem?
Nie.
Nie?
Nie. Może zmieni się parę rzeczy typu parszywe reklamy wieszane na opaski zaciskowe na słupach. Może zrozumiemy, że jeśli zasłonimy sobie deptaki reklamami, to nie przyjadą turyści. Może znikną wielkie płachty. Natomiast takie zjawiska jak rozlane przedmieścia czy chaos architektoniczny w miastach zostaną.
Nie wierzę, że przestaniemy zauważać różnicę między Niemcami czy Czechami, a Polską. U nas będzie zawsze gorzej.
Smętna wizja.
Ja na przykład jestem uspokojony. Zaczynałem pracować nad książką z pytaniem: kiedy to się stanie? Kiedy już będzie w porządku? Byłem niecierpliwy. A teraz, gdy skończyłem, wiem że ładniej po prostu nie będzie.
A dotarłeś przynajmniej do przyczyny? Nie możemy przecież wszystkiego zrzucić na komunę. U Czechów też była.
Też nie wierzę, że to wszystko przez PRL. Praprzyczyną jest moim zdaniem to, że my nie mamy edukacji estetycznej. Ale, poza plastyką, jest też druga rzecz. Nasza mentalność i przekonanie, że jeśli coś jest moje, mam prawo zrobić z tym, co chcę. Kto mi zabroni pomalować mój dom na różowo? Ależ od środka maluj jak chcesz, ale z zewnątrz patrzą także inni!
Musi tu zajść zmiana pokoleniowa. Nasze dzieci, wyedukowane przez nas, może kiedyś ruszą do boju o przestrzeń. Ale ja nie wierzę, że dożyję tego, gdy w Polsce będzie ładnie.
*Filip Springer - reporter i fotograf. Regularnie publikuje w tygodniku „Polityka”. Finalista w konkursie im. R. Kapuścińskiego za Reportaż Literacki 2011, nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2012 i Nike 2012. Autor książki "Miedzianka. Historia Znikania".