Premier właśnie potwierdził, że rząd wyda miliardy złotych na nowe okręty podwodne. W czasach kryzysu, który chyba się jeszcze nie skończył, to wydatek budzący wątpliwości. Szybko skrytykował go już prof. Krzysztof Rybiński, który ironizuje, że rząd spodziewa się kolejnego potopu szwedzkiego. Jednocześnie profesor niestety udowadnia, że na polityce obronnej zna się równie dobrze, co eksperci Macierewicza na katastrofach lotniczych.
O takich planach mówiło się od dawna i specjalizujące się w konstruowaniu tego typu broni niemieckie oraz francuskie koncerny już od wielu miesięcy lobbują w Warszawie, by wybrać właśnie ich ofertę. Dopiero teraz znalazły się chyba jednak pieniądze na unowocześnienie marynarki. Na zakup nowych okrętów podwodnych przeznaczony ma zostać niebagatelny w czasach kryzysu budżet - 7,5 mld zł.
Marynarka Wojenna z second handu
Nic dziwnego, bo obecnie polska flota podwodna istnieje tylko dzięki... szczodrości przyjaciół z Norwegii, którzy podarowali naszym marynarzom cztery okręty typu Kobben. Dowództwo Norweskiej Królewskiej Marynarki Wojennej w Oslo już przed dekadą uznało, że to broń zbyt archaiczna, ale Polacy Kobbeny przyjęli z otwartymi ramionami. Do dalszej aktywnej służby nadawał się bowiem tylko ORP "Orzeł". Dziś na morzu całkiem sprawnie towarzyszą mu jednak także dary od Norwegów. I choć Marynarka Wojenna chwali je sobie, bo są przecież o niebo nowocześniejsze od radzieckich poprzedników, w NATO polska flota podwodna (i w ogóle flota...) nie robi na nikim wrażenia. Wśród potencjalnych przeciwników tym bardziej.
Okręty podwodne to tymczasem przyszłość walki na morzu. Większość krajów inwestuje w zakup lub budowę nowych jednostek podwodnych, bo obok lotnictwa i jednostek specjalnych to najgroźniejsza broń na XXI-wiecznym polu walki. Choć wielu sądzi, że silne na morzu są tylko państwa posiadające lotniskowce, te z liczną flotą podwodną w realnym starciu mogą okazać się równie groźne.
Przyszłość należy do podwodniaków
Jakiś czas temu potwierdził to eksperyment, którego dokonano podczas ćwiczeń Marynarki Wojennej na Bałtyku. W bezpośrednim starciu udział wzięły ORP "Kościuszko", którego wspomagał dodatkowo samolot "Bryza" i okręt podwodny ORP "Orzeł". Zadaniem obu załóg było namierzenie przeciwnika i wirtualny atak. Przeprowadzono cztery takie symulacje i trzy z nich wygrał ORP "Orzeł".
- Okręt podwodny z racji swojej specyfiki zawsze będzie miał w takim starciu przewagę. Długo potrafi być niemal niewidzialny, ale kiedy już się ujawni, zwykle jest piekielnie skuteczny - tłumaczył wówczas mediom kmdr por. Bartosz Zajda, rzecznik prasowy Marynarki Wojennej.
I prawdopodobnie wówczas zapadła ostateczna decyzja o tym, że pieniądze na nowe okręty podwodne muszą się znaleźć jak najszybciej. Jeśli przetargi nie będą się przeciągały, najszybciej nową broń uda się i tak zwodować bowiem około roku 2030. Dla polskich marynarzy to i tak powiew nadziei w sytuacji, gdy Marynarka Wojenna od lat nie jest już nawet zapraszana do udziału w najważniejszych działaniach zbrojnych. Od ponad ośmiu lat do dowództwa w Gdyni nie zwracają się zbyt często ani sojusznicy, ani polski rząd nie oferuje naszego wsparcia w kluczowych operacjach morskich.
Kto się boi nowego Potopu?
"Jakie jest prawdopodobieństwo, że atak na Polskę nastąpi drogą lądową, powietrzną i morską. Czy przypadkiem 7,5 mld złotych nie lepiej wydać na takie formy obrony kraju, którym powstrzymają ewentualny atak najbardziej prawdopodobną drogą?" - pyta. "No chyba, że boimy się ponownego Potopu szwedzkiego, wtedy faktycznie warto inwestować w łodzie podwodne" - ironizuje profesor.
I jak zwykle łatwo przemawia do masowej wyobraźni Polaków. "Popieram w 200%… już myślałem, że nikt nie zauważy bezsensowności wydatków na wojsko" - piszą fani prof. Rybińskiego. Nikt nie uwierzył przecież Donaldowi Tuskowi, że kryzys właśnie się skończył, a tymczasem takie wydatki wyglądają jakby premier sam uwierzył w swoje słowa.
Czy prof. Krzysztof Rybiński na pewno ma jednak rację wyśmiewając zakup nowych okrętów podwodnych? Ceniony ekonomista na początku swojego wywodu zaznacza, że nie zna się na obronności. Idąc tropem ekspertów Antoniego Macierewicza od katastrofy smoleńskiej uznał chyba jednak, że wysoki stopień naukowy pozwala mu wypowiedzieć się stanowczo na każdy temat. Podobnie, jak skompromitowani samozwańczy specjaliści od badań katastrof lotniczych Krzysztof Rybiński tłumaczy zresztą swoje kompetencje do oceny polityki obronnej. "Ponieważ czytam dużo książek z różnych dziedzin od razu nasunęły mi się pewne pytania" - zaznacza.
Być może na święto morza siedział nawet za sterem jakiegoś okrętu, ale na pewno niewiele z tego doświadczenia wyniósł. Profesor sugeruje bowiem, że skoro już potrzeba nam nowych okrętów, najlepiej byłoby je zbudować w polskich stoczniach. "Mamy doświadczenia z budowy korwety Gawron własnymi siłami, sam kadłub kosztował chyba 600 mln złotych, podczas gdy kupno gotowej pływającej i strzelającej kosztowało 500 mln" - twierdzi.
Drogie zabawki lepiej kupować
Idea wspaniała, ale "Gawron" to najlepszy przykład, że z wykonaniem bywało tragicznie. Przed rokiem szef MON Tomasz Siemoniak wreszcie przerwał żenujący spektakl, którym była budowa korwety "Gawron". Choć polscy konstruktorzy rzeczywiście zdobyli podczas przeciągających się w nieskończoność pracy nad nią jedno cenne doświadczenie. Nauczyli się, że koszty tego typu projektów należy szacować pozostawiając marzenia w kieszeni. Jedna jednostka miała kosztować ok. 500 mln zł, ale szybko okazało się, że to koszt co najmniej... 1,6 mld zł. Choć wiadomo było, że projekt nie ma więc szans na realizację, budowę samego kadłuba przeciągano. - Wydawało się, że program może nie być realny, to było takie trochę marzenie - przyznał przed rokiem w rozmowie z naTemat były minister obrony Janusz Onyszkiewicz.
Dobrze byłoby więc, by te siedem miliardów przeznaczonych przez gabinet Donalda Tuska tym razem na spełnianie marzeń rządzących nie poszło. A czy marzeniem można uznać posiadanie kilku nowoczesnych jednostek własnie tego typu? Oddajmy głos tym, którzy o walce na morzu nie tylko czytali...
- Kiedyś jednostki tego typu atakowały za pomocą torped i stawiały miny. Teraz wiele z nich może korzystać z kierowanych pocisków przeciwlotniczych, bezzałogowych statków zarówno podwodnych, jak i latających, coraz bardziej nowoczesnych systemów łączności - wyjaśniał w "Polsce Zbrojnej" po wspomnianych wiosennych manewrach na Bałtyku kmdr por. Tomasz Witkiewicz, dowódca OPR "Sęp". Czy ktoś wątpi, że te wszystkie "zabawki" są silnemu i bezpiecznemu państwu potrzebne?