Marcin Bosak wrócił na deski Teatru Studio z nową rolą. Po niezdecydowanym na ożenek rosyjskim arystokracie i zrozpaczonym erotomanie, tym razem wciela się w jednego z terrorystów z 11 września. "Mam powieszone na ścianie dwa zdjęcia - swoje i Ziada. Na obu sympatyczna twarz" – mówi Annie Wittenberg i wyjaśnia, co odnalazł porównując te fotografie.
Jeszcze się wtedy nie zaczęły zajęcia, to były wakacje między moim drugim a trzecim rokiem studiów. Mieszkałem u dziadka, wspólnie obejrzeliśmy wiadomości i byliśmy w szoku. To, co się stało w Nowym Jorku wydawało mi się kompletnie abstrakcyjne. I dalekie. Z perspektywy czasu oceniam to inaczej, moje postrzeganie tego wydarzenia bardzo się zmieniło. Dziś już nie możemy powiedzieć, że nas to nie dotyczy.
Ja zerwałam się wtedy ze szkoły. Siedziałyśmy z koleżankami wpatrując się w telewizor i słuchałyśmy, jak prezenterka mówiła: „to moment, który raz na zawsze zmieni świat”. Czujesz, że zmienił?
Świat na pewno nie został taki sam, to był pierwszy tej skali akt terrorystyczny. Ale na to też patrzę inaczej, niż wtedy – 11 września został przez polityków bardzo umiejętnie użyty, później świetnie tą informacją żonglowano. Po latach okazuje się, że wszystko to nie jest tak jednostronne jak się na początku wydawało. Jestem za głupi, żeby tutaj prowadzić jakieś wielkie analizy geopolityczne, ale zobacz: później dowiedzieliśmy się, że jeden z przywódców Al-Kaidy jest byłym agentem CIA. Że i z szejkami arabskimi, i z Saddamem Husseinem trzymano w pewnej chwili sztamę. To wszystko nie jest tak, jak nam się pokazywało po zamachach: ci są dobrzy, ci są źli.
To właśnie próbujesz pokazać w spektaklu „Koniec to nie my”? Na deskach Teatru Studio wcielasz się w jednego z tych „złych”.
To opowieść o dziewczynie, której chłopakiem był Libańczyk Ziad Jarrah. 11 września zamiast uderzyć w rządowy obiekt, jednym z porwanych samolotów rozbił się w nieczynnej kopalni węgla w Pensylwanii. Carsten Brandau, autor scenariusza, na podstawie którego zrobiliśmy spektakl, cały czas krąży dookoła tego, że Ziadowi się nie udało spełnić misji, próbuje to badać, dotykać. My też podjęliśmy pewną pracę, niemalże laboratoryjną. Nie wcielam się więc w postać, ale przede wszystkim próbuję zbliżyć się do niej, poszukać jej motywacji.
To możliwe? Jednak bardzo wiele dzieli cię od libańskiego terrorysty.
Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy w zespole i pewnie wielokrotnie będziemy jeszcze rozmawiać. Interesuje nas przede wszystkim to, kiedy w człowieku pojawia się taka możliwość, kiedy może być gotowy do takiego czynu, co się musi wydarzyć? Mój bohater przeżywa różne etapy. Dlaczego, kiedy jeszcze może zmienić decyzję, nie robi tego? Dlaczego jest tak pewien?
Można to traktować bardziej ogólnie, nie chodzi tu o jednego muzułmanina. Tylko o człowieka. O niego pytamy.
Znaleźliście?
To jest ciągle niewiadoma, ciągła dyskusja. W Teatrze Studio jest zresztą wokół tego spektaklu wiele spotkań.
Na jedno z nich przyszedł Krzysztof Liedel, specjalista od międzynarodowego terroryzmu, który zajmuje się wyłapywaniem coachów. W Al-Kaidzie, jak w każdej takiej organizacji są takie osoby, które obserwują ludzi, typują tych, w których psychikę można wniknąć, złamać, a potem wyszkolić na pilota – samobójcę. Szukają potencjalnych możliwości. Liedel mówił, że analizując sam tekst przedstawienia widzi punkty, do których u Ziada można się było odwołać. Choćby to, że jego dziewczyna usunęła dziecko, co w kulturze muzułmańskiej jest zupełnym dramatem.
Każdy może mieć taki punkt? Trzeba tylko wiedzieć, gdzie uderzyć?
Przygotowywanie się do tej roli to było dla mnie ciągłe szukanie: gdzie jest ta przestrzeń we mnie? Gdzie jest ta możliwość? Mam nawet powieszone na ścianie dwa zdjęcia: swoje i Ziada. Na obu sympatyczna twarz...
To był człowiek, który do pewnego momentu uczył się w chrześcijańskiej szkole, wychowywał w prozachodnim modelu. Kiedy przyjechał na studia do Niemiec, imprezował, zachowywał się jak Europejczyk. I raptem coś się w tym facecie ucina. Nagle się radykalizuje, gdzieś znika – prawdopodobnie na obozach szkoleniowych Al-Kaidy. Co to jest za moment? Będę się nad tym ciągle zastanawiał.
Teraz dostałem książkę „Ja, terrorysta”, napisał ją dziennikarz, który w Afganistanie próbował wniknąć w szeregi terrorystów. Jestem ciekaw, co znalazł.
Dlaczego wzięliście się za problem terroryzmu akurat teraz?
Cały czas nas to dotyczy w mniejszym lub większym stopniu. Media cały czas na tym pracują. Poza tym żyjemy w takim świecie, gdzie kolejny taki atak potencjalnie jest możliwy. Tak sobie myślę, nie usprawiedliwiając niczego, ale rozważając, że to jest dla wielu muzułmanów jedyna możliwość odwetu za interwencje na terenie ich krajów: wy przelaliście naszą krew, to my przelejemy waszą.
Wątek terrorystyczny to jedna rzecz, ale w spektaklu ważne są też uczucia. To, co dzieje się między dwójką bohaterów.
To, o czym przed chwilą rozmawialiśmy było próbą intelektualnego zmierzenia się z tą materią. Natomiast trzeba zdać sobie sprawę, że uczucia i emocje mają na nas nieraz znacznie większy wpływ.
Miłość to twój ulubiony temat? „Koniec to nie my” to twój trzeci w tym roku spektakl, w którym się z nią mierzysz. Nie mówiąc o tym, co grałeś wcześniej.
Wiesz, miłość to jest podstawowa siła napędowa życia. Jakby to banalnie nie brzmiało, bo jest oczywiście wyeksploatowane, ale to prawda. Samo się narzuca, żeby to analizować, przepracowywać, nadawać nowe znaczenia.
Dlaczego zawsze grasz drani?
Nie gram!
„W ciemności” u Agnieszki Holland – drań. W „Rachatłukum” w Teatrze Studio – drań. Nawet w serialu...
Zgoda, ale był film „Mała wielka miłość”, gdzie zagrałem geja – przyjaciela głównej bohaterki! (śmiech). Zresztą, może mam takie warunki? Gdybym sam się obsadzał, czasem pewnie wybierałbym role przyjemniaczków, ale dla mnie to fajne grać takich gości, zawsze wtedy szukasz ich motywacji, w pewnym sensie stajesz w ich obronie.
Co było dla ciebie jak do tej pory największym wyzwaniem?
W ostatnim czasie chyba monodram „Rachatłukum”. To było coś zupełnie nowego warsztatowo, w każdej płaszczyźnie: utrzymania uwagi widza, energii, wreszcie też pamięciowo.
Natomiast rewolucją w moim zawodowym życiu, która pozwoliła spojrzeć zupełnie inaczej na to, co robię, było spotkanie z Iwanem Wyrypajewem, reżyserem „Ożenku”. To, co on nam zaproponował było zupełnie innym spojrzeniem na temat aktorstwa.
To znaczy?
Pokazywanie postaci. Nie granie. Iwan mówi, że najbardziej interesuje go ta przestrzeń między aktorem a pokazywaną przez niego postacią, że w tej przestrzeni się tworzy teatr. Spróbuję ci to wyjaśnić: „Ożenek” jest komedią, ale ja próbowałem pokazać, że sytuacja mojego bohatera nie jest śmieszna, fajna. Ja jako Marcin wiem, że Podkolesin nie żyje, bo się nie rozwija. Bo nie potrafi zrobić kroku naprzód. I to, że ja – aktor – to wiem, powinno być zrozumiałe na widowni.
W poszukiwaniu takich odkryć przeszedłeś z Teatru Dramatycznego do Studio?
Pewien etap Teatru Dramatycznego się skończył, zaczął się inny. Mnie interesował tamten. Byłem związany z teatrem Pawła Miśkiewicza, on bardzo uważnie przyglądał się mojej karierze jeszcze od czasów dyplomu, więc czułem, że jestem w dobrych rękach. Poza tym było tam znacznie większe pole do eksperymentów. Teraz Agnieszka Glińska daje nam takie możliwości tutaj, wpuszczając choćby takie inicjatywy, jak mój monodram. Bardzo polecam zresztą jej ostatnią realizację: „Dwoje Rumunów mówiących po polsku”.
Często chodzisz jako widz do teatru?
Staram się, ale jestem ojcem dwóch chłopaków, którzy jeszcze wymagają dużej uwagi. Kiedy dużo pracuję w teatrze, to chodzę tam tylko, gdy gram. Teraz cieszę się bardzo, bo po wyczerpującym poprzednim sezonie mam czas na poczytanie książek, nadrobienie zaległości, także chodzenie do teatru.
O czym teraz marzysz zawodowo?
Póki co czuję się spełnionym człowiekiem, jestem ogromnym szczęściarzem, mam na to mnóstwo dowodów (śmiech).
Czujesz, że największe wyzwanie aktorskie już za tobą?