Każda linijka tej rozmowy nadaje się na błyskotliwy i poruszający lead. Nic dziwnego. Jerzy Stuhr opowiedział mi nie tylko o zdjęciach do swojego nowego filmu "Obywatel", ale także o Mrożku, narodowej histerii w Solidarności i tym, jak wolna Polska upokorzyła pokolenie 70-latków.
Wróciłem, ale inaczej sobą gospodaruję w tej chwili.
Oszczędniej?
Tak, żeby robić tylko to, co mnie interesuje.
Pracuje pan teraz nad nowym filmem. Kiedy pierwszy klaps do „Obywatela”?
9. października. Ale pracujemy już codziennie; mam biuro, chodzę do roboty jak urzędnik. Zawsze mówię moim studentom, że to okres preprodukcyjny jest jednym z najważniejszych. Musisz być szalenie skupiony, żeby dobrze poinformować współpracowników, co chcesz robić, co w twojej głowie siedzi. Żeby scenograf, operator, kostiumolog nie zaczęli robić swojego filmu. W moim przypadku to jeszcze trudniejsze, bo to wszystko są moi najbliżsi ludzie.
Syn?
Nie, syn jeszcze nie, dopiero jutro dam mu scenariusz. Z aktorem pracuje się później, kiedy już ci już będą wiedzieli, jaki robimy film.
Jak pan pracuje z aktorem?
Są reżyserzy – Bergman był taki – co próbują miesiącami. Także Asghar Farhadi; czytałem z nim wczoraj wywiad, w którym mówił, że potrzebuje miesięcy, by do czegoś dojść. Co człowiek to metoda. Ja mam łatwiej, bo sam jestem aktorem, mam z nimi zupełnie inne porozumienie. Wystarczy, że przekażę aktorowi – tu, tego – pewną emocję i on już rozumie, o co chodzi.
Trudniej z producentami, prawda? Fundusze na „Obywatela” zdobywał pan trzy lata.
Jak ktoś robi film komercyjnie, to szuka od razu ludzi, którzy w tym wietrzą interes, wykładają pieniądze i liczą, ile na tym zarobią. W przypadku kina artystycznego musi ci pomóc społeczny instytut, u nas w Polsce zwany Polskim Instytutem Sztuki Filmowej. Tam się składa scenariusz i czeka się na dotację. Bez niej nie sposób zacząć.
Dziwne okresy w tym swoim czekaniu przeżywałem. Najpierw był szok, że w ogóle nie chcą ze mną rozmawiać.
Jak to?
Nie odzywali się, cisza. Tylko adnotacja: brak dotacji. A mnie już nie wypadało chodzić, prosić. Pomyślałem, że wydrukuję scenariusz w „Dialogu”, niech to będzie jego jedyny sukces. I nagle wszystko się odwróciło. Widzi pani, jak to nigdy nie trzeba tracić nadziei.
W dzienniku pan pisał, że cały czas coś zmienia.
Muszę się już zatrzymać. Kiedy moja produkcja podpisze umowy z obiektami, to koniec, nie będę mógł już powiedzieć: dołóżmy jeszcze scenę w kościele. Za to ciągle zmieniam dialogi, głównie pod wpływem aktorów. Wczoraj miałem próbne zdjęcia dzieci. Jak już się zdecydowałem, to wieczorem myślę sobie „nie, to dziecko nie powinno mówić tej kwestii, ono tego nie powie”.
Ten film to będzie pańska autobiografia?
Każdy film jest rodzajem mojej autobiografii. Po to robię filmy, żeby coś ludziom od siebie, o sobie, a może też poprzez siebie o innych opowiedzieć.
Chce pan pokazać prawie całe swoje życie…
Wolę mówić: reprezentanta mojego pokolenia. Bo to nie jest tylko moje życie, to jest to co zaobserwowałem, w czym żyłem, to są losy innych ludzi wplecione w losy mojego bohatera…
To też pewne spojrzenie na historię najnowszą. Czy to my mamy na nią wpływ, czy raczej ona nami miota? Kiedy nie jesteśmy ludźmi z nadziei, jak Lech Wałęsa; jesteśmy zwykłymi obywatelami chodzącymi po tych ulicach. Czy my mamy wpływ na to co się dzieje wokół nas? Takie pytanie chcę sobie postawić.
Jak u Krzysztofa Kieślowskiego.
To była jedna z największych nauk, jakie od niego odebrałem. Moi studenci ciągle szukają jakiegoś nadzwyczajnego bohatera do filmu. Dlaczego? Może on sam ma być zwykły, tylko okoliczności, w których został postawiony mają być nadzwyczajne? Filip Mosz z filmu „Amator” był zwyczajnym zaopatrzeniowcem w zakładach prowincjonalnych w miasteczku. Kupił kamerę, żeby córeczkę filmować. Czy może być coś bardziej zwyczajnego? A nagle to, co się wokół niego zaczyna dziać postawiło go w sytuacji ekstremalnej. Postawiło pytanie: czy sztuka, która zaczyna mnie otaczać i wypełniać warta jest poświęcenia życia osobistego? Mój problem przez całe życie.
Pan swojego zwyczajnego bohatera będzie pokazywał na tle roku 56., 68., 70., 81., 89...
Dat jest masa, dołożyłem jeszcze wybór papieża, bo uważam, że dla mojego pokolenia to był przełomowy dzień.
Jak to ogarnąć w jednym filmie?
Zobaczycie (śmiech).
Bazuje pan na własnych wspomnieniach?
Po części. Bo co ja pamiętałem ze śmierci Stalina? Byłem za mały. Pamiętałem tylko, że spałem, a rodzice ucztowali w pokoju obok. Radość była ogromna, ale ja nie wiedziałem z czego. Zwłaszcza, że nam w szkole kazali płakać i stać godzinami przed popiersiem na baczność, z czarną wstęgą. A rodzice się chichrali. Taki to los, takie to jest moje pokolenie. Tak się będziemy snuć przez ten film.
Pokazanie samych dat jest właściwie proste, każdy by to wymyślił. Męka jest z formą. Forma robi artystę. Jak to opowiedzieć? Jakim kluczem? A jeszcze dodatkowo ja mam naturę taką, że wszystko co mnie otaczało, czasem bardzo groźne rzeczy, po pierwsze mnie śmieszą. A dopiero potem drażnią, boję się ich, denerwują, wściekają. Więc film to na pewno będzie po części komedia.
Trudny gatunek.
Ma Pani rację, o wiele trudniejszy niż poważne kino i nie każdy ma do tego predyspozycje, czyli poczucie humoru. Jedno, czego się obawiam, to że ten film nie będzie śmieszny, bo jak to będzie nieśmieszne, to będzie smutne, to będzie przykre. Liczę tu bardzo na vis comica moich aktorów.
Pan jest kolejnym twórcą, który w ostatnim czasie sięga po historię najnowszą. Mieliśmy „80 milionów”, „Czarny czwartek”, „Wałęsa”…
...,,Róża” była, i „Obława” była, i „Pokłosie” było. Należy się widzowi odkrywanie kolejnych prawd naszej historii, czy też, tak jak w moim wypadku, pewnych zachowań, cech, kompleksów, przywar.
W swoim dzienniku pan przyklasnął wywiadowi Mleczki, w którym ów Mleczko powiedział, że w opozycji było pełno „nacjonalistycznych szajbusów”. O takich ludziach też będzie?
Oczywiście, przecież ja byłem w ,,Solidarności”, we władzach, widziałem co się działo. Widziałem jak ekstrema szła z pianą na ustach, bo wietrzyła w wojnie szansę. W kompletnej anarchii wietrzyła szansę. Widziałem narodową, martyrologiczną histerię. I jestem wściekły, bo po części ja też taki byłem, w 68., jak lecieliśmy do Collegium Novum w Krakowie, żeby nas pobili. Chcieliśmy, żeby nas skatowali, spałowali. Żebym mógł krzyczeć, że komunistyczne Gestapo mnie pobiło. Straszna cecha. Będzie o tym troszkę też.
To się nie zmieniło przez 70 lat.
Nie proszę pani, to było przez wieki: mesjanizm, chrystianizm. To jest w nas. Myśmy sami w spektaklu „Sen o bezgrzesznej”, gdzie był tekst Mickiewicza, śpiewali „o wojnę powszechną prosimy cię Panie”. Bo ta wojna mogła dać nam wolność. Który naród by o wojnę światową śpiewał?!
Dziś już pan by tak nie zaśpiewał?
Nie.
Słyszałam, że datą kończącą film będzie rok 2010.
Przesunęliśmy to, to się dziś musi kończyć. To jest trudny film do wytłumaczenia, bo akcja będzie jak czkawka: do tyłu, a potem idzie sobie do przodu, do przodu. Do tyłu i znowu do przodu, do przodu. Myślę, że widz się połapie w tym mechanizmie, bo przecież dziś wszyscy mają mentalność pilota telewizyjnego, są dobrzy w skakaniu z kanału na kanał bez tracenia rozeznania, co się na którym dzieje.
Myślę, że widz się zorientuje.
Cały mój zespół pracuje nad tym, żeby widza informować w jakim okresie jesteśmy. Na przykład wczoraj wybieraliśmy piosenki: od pięćdziesiątych lat, do dzisiaj. Mam nadzieję, że będą charakterystyczne, że jak widz usłyszy „Babcia stała na balkonie / Dziadek dołem maszerował” no to będzie wiedział, że to jakieś siedemdziesiąte lata. Jak usłyszy „Kuba, wyspa jak wulkan gorąca...”, no to wie, że Gniadkowski w latach pięćdziesiątych to śpiewał.
Oczywiście jeszcze nie wiem, czy to będą te konkretne utwory, bo do każdego trzeba załatwić prawa i mieć na to zgodę. Zresztą ja to wszystko rozumiem, tylko jedno mnie zaskoczyło. Na lata dwutysięczne muszę mieć rapową piosenkę. Wybrałem taką, która leci: „kręć mi dupą, kręć”...
Obawiam się, że nie słyszałam...
Taki przebój, proszę pani. I z tych wszystkich piosenek: „Czerwone Gitary”, „Perfect”, no plejada cała, ci od „kręć mi dupą, kręć” są najdrożsi. Rozmawiają z nami przez dwóch agentów. Takie czasy.
Z tych ostatnich 20 lat jest pan zadowolony?
Jako człowiek?
Jako człowiek. Czy to o to chodziło?
W takim planie osobistym, tak. Kroczek ku wolności zrobiłem, nie muszę się interesować państwem. Nigdy nie chciałem, tylko mnie do tego czasy zmuszały. Teraz mogę żyć sobie obok.
A poza tym? Mentalnościowo ten kraj się nie zmienił w ogóle. Ludzie nie zmienili się w ogóle, ciągle jest ogromny podział tego narodu. Jedni gardzą drugimi i wzajemnie, wszystko co Wyspiański w „Weselu” napisał: „Pon jest taki a jo taki. Pon się boją we wsi ruchu, pon nas obśmiewają w duchu”, nadal jest prawdą. Cała afera wokół „Pokłosia”, stanowisko mojego syna, „spieprzaj z tego kraju”… No, co się zmieniło?
Jaka jest rola reżysera w tym układzie?
Wie pani, jakby to pani powiedzieć… ten naród nie bardzo wie, kto to jest reżyser.
Nie no, chyba wiedzą… Że reżyser to Wajda, Holland.
Jak pojedziemy na wieś i spytamy się „wiecie, kto to Holland?”, „A jakaś Żydówa pewnie…”. I już koniec. Naród.
My sobie w tym radzimy, ale młodzi mają strasznie ciężko. Ja codziennie piszę jakieś rekomendacje dla moich studentów: o stypendium, o dotację. „Panie profesorze, nas nikt nie zna, nikt nie wie, nikt się nie zgadza...”. Piętnaście lat uczę w Katowicach, ilu mam reżyserów? Pięciu? A reszta zmieniła zawody, albo robią reklamy, telenowele.
Z aktorami podobnie, prawda?
Pokazać pani? (Jerzy Stuhr sięga do plecaka)
Już się obawiam co pan wyjmie.
Pokażę… (kładzie na stole tabloid). „Celebryci klasa próżniacza”. I mój syn na pierwszym planie. „Chamstwo i Hipokryzja”. Borys Szyc. „I to ma być nasza elita?”. Robert Więckiewicz. Ja mieszkam na wsi, kiedy przyjeżdżam, słyszę „o, waryjaty przyjechały”. No, aktorzy to waryjaty.
...
Teraz każdy może wszystko powiedzieć, na każdego. Za komuny chociaż się bał, bo nie wiadomo czy nie ubek (śmiech).
(śmiech)
No, widzi pani, śmiejemy się. I już jest komedia.
Gorzka.
Tylko to nas ratuje. My tu tak sobie rozmawiamy o wszystkim, a ja się łapię, że cały czas krążymy wokół mojego filmu. Chciałabym, żeby taka była właśnie jego atmosfera. Kiedy za rok pojadę z nim do Gdyni...
Na konkurs?
Jak mnie wezmą. Będę się denerwował, czy ja ten nierób - celebryta, który miliony zarabia, czy wart byłem, żeby mi dali pieniądze na film. Ale marzę o tym, że jak ludzie zobaczą na ekranie te nasze przywary, to wspólnie się z nich roześmiejemy.
Jak do tej pory próby żartów z polskich przywar średnio się udają. Weźmy poziom kabaretów.
Ja chcę znaleźć taki mrożkowski absurd (zamyśla się).
Wie pani co, to bardzo dziwne, bo ja codziennie mówię teraz o Mrożku. Wczoraj mówiłem, dzisiaj będę jeszcze mówił, mówiłem na pogrzebie.
Mrożek by się uśmiał z tego filmu?
Myśmy się razem śmiali często, z różnych rzeczy...
Czy z Pańskiego filmu by się uśmiał.
Mrożek nigdy się nie śmiał, tak: „uhahaha”. Jak przyszedł do nas po premierze „Emigrantów”, nic nie mówił, cisza. Minuta, dwie, trzy. I dopiero po dziesięciu minutach wydukał z siebie: „dobre to było. Najlepsza moja inscenizacja”. I wystarczyło. Myślę, że „Obywatel” też by go ruszył, jest kilka momentów w jego stylu, ad absurdum.
To jest dziś jedyne, co mnie jakoś tam podnieca, penetracja na granicy gatunków: komedii i dramatu. Włosi to mają dobrze opanowane: Fellini, Moretti, Benigni. Ja się tego od nich uczę. W Polsce takie połączenie to rzadkość, kiedyś był Andrzej Munk. Był Bareja. I on dzisiaj przetrwał. Przedziwne.
W czasach, które Bareja opisywał byłam maleńkim dzieckiem. Później wychowywałam się na VHS z jego filmami. I do dziś mnie śmieszą.
Dla mnie to pewien klucz, coś co będzie zabawne i dla nas, i dla młodych, bo kto chodzi do kina? Młodzi właśnie. Ile razy w multipleksie jestem najstarszy na widowni... Nasi emeryci mówią „poczekamy, aż będzie w telewizji”. Ja mam spotkania w całej Polsce: w Aleksandrowie, w Tychach. Wszędzie rozmawiam z ludźmi, często w bibliotekach. Bibliotekarki mówią mi „Pańska książka najbardziej jest czytana” i pokazuje mi strzęp. „Chluba, zapisy są na tę książkę”. Jak się nie cieszyć. A z drugiej strony myślę, że dlaczego, przecież to tylko 40 złotych kosztuje w księgarni...
(Jerzy Stuhr na dłuższą chwilę zamyśla się patrząc w okno)
Pytała pani wcześniej, czy ja jestem zadowolony z ostatnich 20 lat. Tak pomyślałem teraz, że w filmie pani tego nie znajdzie. Bohaterem jest reprezentant mojego pokolenia, zwykły człowiek. Ludzie w moim wieku to jest pokolenie zapomniane, zagubione, nie umiejące korzystać z tego (pokazuje nowoczesny telefon), z Internetu, upokarzane finansowo. Oni się czują pokrzywdzeni. I ich będę reprezentował w moim filmie. Czas po przełomie to będzie taki ciąg śmiesznych, ale jak się temu przyjrzeć dosyć upokarzających scen.
O tym będzie, o tym będzie. Ale to wszystko się wywróci na dobre. No bo to komedia. Więc musi przecież.