Chociaż do końca republikańskich prawyborów pozostało jeszcze ponad 20 plebiscytów, Newtowi Gingrichowi kończą się pieniądze. Właśnie zwalnia co trzeciego członka swojego komitetu. Ale chce walczyć dalej.
Gingrich miał mocny początek. 21 stycznia wygrał wybory w Karolinie Południowej i szybko został okrzyknięty głównym rywalem Mitta Romney'a. Panowie nie pałali zresztą do siebie sympatią – ich komitety wykupowały dziesiątki telewizyjnych reklam, w których na wierzch wywlekano wszystkie brudy polityków.
Droga zabawa
Problem w tym, że taka reklama to kosztowna rzecz. Romney, który jako multimilioner ma wielu bogatych znajomych i podoba się licznym biznesmenom, nie miał z tym większych problemów – rozmaite superPACi (niezależne komitety wyborcze) wspierały jego kampanię naprawdę sporymi pieniędzmi. Gingrich przez pewien czas również znajdował hojnych sponsorów, m.in. hazardowego magnata, Sheldona Adelsona.
W lutym sytuacja zaczęła się jednak zmieniać. Sztab Gingricha stopniowo przegrywał w konkurencji wyciągania grzechów z przeszłości, a jego poparcie drastycznie spadło. Umówmy się zresztą – jako „pobożny chrześcijanin” z długą listą małżeńskich zdrad i trzecią żoną, były spiker Izby Reprezentantów był łatwym kąskiem dla Romney'owskich speców od czarnego PR.
Zmiana miejsc
Słabość Gingricha wykorzystał Rick Santorum, który szybko zastąpił go na pozycji „konserwatywnej alternatywy dla Mitta”. W kolejnych prawyborach (z wyjątkiem swojej rodzinnej Georgii) były spiker radził sobie co najwyżej przeciętnie. Z każdym głosowaniem coraz bardziej oddał się od prowadzącego Romney'a. W końcu sponsorzy przykręcili kurek w gotówką – po co inwestować w kampanię kogoś, kto i tak nie ma szans na wygraną?
Finanse Gingricha osłabły na tyle, że nie tylko nie był w stanie zalewać telewidzów nowymi antyreklamami, ale nawet musiał mocno ograniczyć liczbę wieców. Dziś ABC News dowiedziało się, że kolejnym etapem zaciskania pasa będzie zwolnienie około 1/3 pracowników jego sztabu. - Faktycznie, budżet nie wygląda zbyt dobrze – przyznał reporterom polityk.
O desperacji Gingricha najlepiej chyba świadczy fakt, że podczas poniedziałkowego spotkania w Delawere każdy, kto chciał zrobić sobie z nim zdjęcie, musiał... zapłacić 50 dol. Z regularnego podążania za nim zrezygnowali nawet prasowi reporterzy.
Złudzenia?
Mimo wszystko, były spiker ciągle wierzy w swoje zwycięstwo. Nie łudzi się, że wygra w tradycyjny sposób – co to, to nie. Liczy natomiast, że Romney'owi nie uda się do końca wyścigu zdobyć wymaganego poparcia 1144 delegatów (w tej chwili ma 565). Jeśli tak się stanie, podczas sierpniowego kongresu Republikanów w Tamta dojdzie do dodatkowego głosowania, a elektorzy będą mogli wybrać innego kandydata.
Gingrich twierdzi, że to jego szansa. Krytycy kpią, że żyje marzeniami. I zarzucają mu, że niepotrzebnie podkrada punkty jedynemu „prawdziwemu konserwatyście” - Rickowi Santorumowi.