Zarobek jak każdy inny czy wzbogacanie się na ludzkiej naiwności? Takie pytanie powraca w dyskusji o aktorach i satyrykach, którzy dorabiają na występach organizowanych przy okazji sprzedaży bezpośredniej garnków. Jeden z "oskarżonych" w tej sprawie, Andrzej Grabowski, ma już dość krytyki i obwiniania gwiazd kabaretu za ludzką naiwność. – Jestem wynajęty, tak jak wcześniej na "Kabareton" czy do TVP. Przestańcie wreszcie robić z tego sensację! – mówi w rozmowie z naTemat. – Odwalcie się od moich kolegów – apeluje Krzysztof Daukszewicz.
Grabowski, aktor znany przede wszystkim z roli Ferdka w serialu "Świat według Kiepskich", za współpracę z firmą handlującą garnkami ostatni raz oberwał po głowie kilka dni temu. Na portalach internetowych pojawiła się informacja, że fani "zwyzywali go na chałturze", bo "mają już dość" tej jego działalności. W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej: w trakcie występu jeden z widzów poprosił go o autograf, a kiedy Grabowski odmówił, prosząc fana, by poczekał do końca, usłyszał w odpowiedzi: "Pier*** się".
Prawdziwa wersja zdarzeń nie powstrzymała jednak kolejnej fali krytyki i zarzutów o "uczestniczenie w naciąganiu ludzi". Grabowski i jego koledzy po fachu, w tym np. Jerzy Kryszak i Cezary Pazura, słyszą to regularnie od kilku miesięcy, kiedy to "Gazeta Wyborcza" opisała, jak wygląda ich współpraca z firmą zajmującą się handlem bezpośrednim. W skrócie: dostają pieniądze za kabaretowy występ, który poprzedza sesja sprzedaży garnków. Ich nazwiska służą więc jako wabik na potencjalnych klientów.
Ferrari i garczki
Grabowski jest bardzo zdziwiony, kiedy mówię, że jego obecność może zachęcać kogokolwiek do zrobienia zakupów. Przyznaje, że ma świadomość, kto i po co mu za ten kabaret płaci, ale nie widzi związku między występem a decyzją o nabyciu garnka. – Rozumiem, że ktoś patrząc na mnie przypomina sobie Ferdka z "Kiepskich". Ale że komuś kojarzę się z garnkiem? Jakaś bzdura. 500-600 osób ogląda za darmo występy kabaretowe. To w większości starsi ludzie, którzy nigdy w życiu nie kupiliby biletu na kabaretu. Tutaj są docenieni, mają nawet zaproszenia na występ – przekonuje.
Zdaniem aktora ludzie przychodzą, bo mają za darmo kabaretowy występ, a przy okazji mogą obejrzeć produkty. – Z tego, co słyszę, nie zdarza się, żeby ktoś kupował cały komplet. Niektórzy biorą jeden lub dwa, ale to wyłącznie ich indywidualna decyzja – dodaje, dziwiąc się, dlaczego obwinia się go za podejmowane przez innych wybory, skoro ani nie zachęca do zakupów, ani w żaden sposób nie reklamuje firmy.
– A gdyby to było zaproszenie na pokaz nowego Ferrari, którym mógłby się pan przewieźć i gdzie występowałaby Madonna, odmówiłby pan, nawet wiedząc, że pan tego samochodu nie kupi? – pyta.
Kabareciarze przymykają oczy
W samym środowisku kabareciarzy temat ten również wywołał sporo dyskusji. Trudno znaleźć jednak kogoś, kto o sprawie swoich kolegów wypowie się pod nazwiskiem.
– Generalnie wydaje mi się, że ogólny nastrój w środowisku jest taki, że jednak przymyka się na to oko. Występujemy też na przykład po galeriach handlowych, więc to po prostu jeden ze sposobów na zarabianie pieniędzy – mówi mi satyryk, który na scenie występuje od kilkudziesięciu lat. Zaraz dodaje jednak, że sam nie dał się skusić firmie sprzedającej garnki. – Uważam to za przesadę. Kategorycznie odmówiłem, kiedy do mnie przyszli – stwierdza.
Innego zdania jest Krzysztof Daukszewicz, satyryk, poeta i piosenkarz. – Po to są takie eventy, by można było na nich zarabiać. Jeśli ktoś nie ma własnego rozumu, to nawet satyryk go nie uratuje – mówi naTemat. – Jeśli ktoś używa argumentu o moralności, to niech oceni, czy sam jest moralny, a odwali się od moich kolegów. Skoro nawet starzy aktorzy, którzy zawsze deklarowali, że nie będą występowali w reklamy, dziś reklamują podpaski czy inne rzeczy, to dlaczego satyryk ma być zawodem świętym?
Daukszewicza najbardziej denerwuje argument, że satyryk nie powinien przykładać ręki do "oszustwa". – W tym przypadku to nawet różni się od reklamy, bo tam jakiś znany aktor jest twarzą produktu, a tutaj jedynie występuje, nie ma wpływu na decyzję – ocenia.
Sprzedaż kontrowersyjna
Wygląda więc na to, że w końcu i tak wszystko sprowadza się do oceny samej sprzedaży bezpośredniej. Owszem, do zakupu garnków nikt nikogo nie zmusza, ale w mediach napisano bardzo dużo o naciąganiu starszych osób tymi praktykami. Jeśli uznać, że "wykorzystywanie ludzkiej naiwności" to skandal, wątpliwe będzie też działanie znanych satyryków, którzy swoją obecnością przygotowują przecież sprzedawcom pole do działania.
Jednak Andrzej Grabowski i ten wniosek odrzuca. Jak twierdzi, mimo wszystko sprzedaż bezpośrednia lepsza jest chociażby od telesprzedaży. – Tutaj można wszystko zobaczyć na własne oczy, sprawdzić, nawet coś przyrządzić na próbę. To duża zaleta – podkreśla.