Otóż w 2012 r. udział wynagrodzeń w produkcie krajowym brutto Polski wynosił zaledwie 46 proc. Dziesięć lat wcześniej był aż o 16 pkt proc. wyższy. Kiedy był bardziej właściwy? Nie wiadomo. Bowiem specjaliści od płac twierdzą, że nie ma takiego wskaźnika udziału płac w PKB, który byłby optymalny, ale można się porównywać do innych. A więc średnia unijna jest wyższa od polskiej, udział wynagrodzeń w PKB Wspólnoty wynosi 58 proc. Niższy niż u nas jest tylko na Łotwie, Słowacji i Litwie. CZYTAJ WIĘCEJ
Jak wyjaśnia dziennikarka w swoim tekście, wskaźnik ten świadczy o bardzo ważnej rzeczy – mianowicie, w Polsce pracodawcy zbierają więcej owoców z pracy firmy, niż na Zachodzie. W trakcie transformacji działo się tak ze względu na konieczność nadrobienia dystansu do Zachodu, firmy musiały inwestować, by się rozwijać.
Ale od kilku lat poziom inwestycji jest niepokojąco niski. Co więc się dzieje z tymi pieniędzmi? Wygląda na to, że zarabiamy mniej niekoniecznie dlatego, że właściciele firm inwestują w ich przyszły rozwój, może po prostu we własną konsumpcję. Albo też trzymają firmowe zyski na lokatach. Taka opcja nie musi nam się podobać, a podział efektów naszej pracy może wydawać się niesprawiedliwy.
Solska dalej przywołuje dane Eurostatu, z których wynika, że od 2008 roku nominalne (czyli "liczbowe") płace rosną w krajach Unii szybciej, niż w Polsce. Tam bowiem koszt godziny pracy rośnie o 2 punkty procentowe rocznie, w Polsce zaś - o 1,4 punkta procentowego. Dziennikarka tłumaczy, że wynika z tych badań jedno: zarobki Polaków nie tylko nie doganiają tych zachodnich, ale dystans się wręcz powiększa. Solska zaznacza, że różnica w wydajności pracy nie tłumaczy tej rozbieżności – bo gdyby brać pod uwagę ten wskaźnik, to i tak powinniśmy zarabiać nieco ponad połowę tego, co przeciętny Niemiec – a o tym "nawet marzyć nie możemy".
Źródło: Gazeta Prawna