To już druga część wywiadu z Moniką Trętowską, dziennikarką i podróżniczką. Tym razem rozmawiamy o smakach Ameryki Południowej. Monika uświadomiła mi, że świeżego kokosa można wyjadać łyżeczką i opowiedziała piękną historię o burzowych krewetkach po kubańsku.
Maja Święcicka: Dokąd jechać jeżeli szukamy nowych smaków i gorących emocji?
Monika Trętowska: Każdy kraj ma do zaoferowania coś wyjątkowego i innego niż jedliśmy do tej pory. Jestem akurat typem osoby, która widząc w menu coś czego nie zna, najprawdopodobniej właśnie to zamówi. A jeśli coś mi pięknie zapachnie w budce u pana na ulicy i tego nie spróbuję, to mam wyrzuty sumienia do końca dnia! O jedzeniu więc mogę opowiadać godzinami! Jesteś gotowa?
MŚ: Jasne! Gdzie miałaś najwięcej pokus?
MT: Pokusy czekają wszędzie. Nie trzeba nawet wchodzić do restauracji. W Ameryce Południowej najsmaczniejsze i najciekawsze rzeczy często są sprzedawane właśnie na ulicy. Do dziś mi się śni zielona tortilla z pieczarkami, kurczakiem i serem z jednej z budek na kółkach w Mexico City. No właśnie, najwięcej kulinarnych emocji dostarczył mi chyba do tej pory Meksyk. Lubię pikantne dania i wyraziste smaki. To wspaniała kuchnia, choć ciężka dla żołądka. Te tortille, quesadille, enchilady i tacos w niezliczonej ilości wariantów! Aż się robię głodna na samo wspomnienie... Zdarzają się też dziwne połączenia jak sałatka z owoców z cebulą i chilli, specjał okolic Morelii.
Kopalnią nowych smaków był dla mnie Ekwador, przede wszystkim ze względu na wspaniałe owoce tropikalne i wszędobylskie soki naturalne. Przez 3 tygodnie spróbowałam 11 owoców, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Mówią Ci coś nazwy takie jak: taxo, borojo, alfalfa czy tomate de árbol? Mi też nic nie mówiły i dlatego to był raj! Nie wspominając już o tym, że w Amazonii kokosa strąciłam sobie z palmy sama i wyjadłam całego łyżeczką. Taki był miękki w środku! Wiesz, jeśli gryzę teraz mango i sok nie spływa mi po ręce aż do łokcia to to nie jest dla mnie mango, tak mnie rozpieściła Ameryka Południowa!
Na trzecim miejscu będzie chyba Peru. Choć słynne jest z ceviche, mnie urzekły tam zupy i dania z quinoą, zwaną w Polsce komosą ryżową. Można z niej z reszta wyczarować setki potraw, od śniadań, przez obiady aż po desery. Do tego quinoa jest bardzo zdrowa. To iście królewski składnik – kiedyś była podstawowym pokarmem w Państwie Inków. Choć jem mało mięsa, w Peru smakowała mi też alpaka.
Jeśli mogę dać jedną radę to we wszystkich przypadkach najlepiej jeść tam, gdzie jędzą tubylcy. Nawet jeśli knajpa obok wygada bardziej ‘europejsko’ i jest prawie pusta, więc zjemy szybciej, lepsze jedzenie będzie zapewne tam, gdzie jest pełno Latynosów. Warto też wybierać się na lokalne targi z warzywami i owocami, tam na pewno zetkniemy się z regionalnymi produktami.
Mam też taką małą tradycję. Z każdego kraju staram się przywieźć choć jeden przepis od tubylca. Odwiedzając czyjś dom chętnie oferuję pomoc w przygotowaniu kolacji czy obiadu. To wspaniała okazja na pogaduchy, a zarazem podpatrzenie domowych sekretów kuchni. Lubię gotować, więc potem odtwarzam te przepisy w domu, czasem modyfikując składniki. Wrzucam je też na bloga i mam podwójną frajdę jak znajomi w Polsce też próbują swych sił i zdają mi relację.
MS: Jakieś ciekawe inspiracje?
MT:Jeśli pytasz o oryginalne dania i połączenia to do moich ulubieńców należy pastel de choclo z Chile, czyli zapiekana masa ze zmielonej kukurydzy, pod którą znajdziemy mięso, rodzynki, ugotowane jajko i oliwki. Ten przepis zrobił chyba największą furrorę na moim blogu (kilk). Zaraz po nim humitas, popularne w Chile, Ekwadorze, Peru i Boliwii, czyli masa kukurydziana zawiniętą w kukurydziany liść i ugotowana w wodzie bądź na parze. Trójkę domyka hot dog z awokado! Choć nigdy za hot-dogami nie przepadałam, ten jest po prostu pyszny.
MŚ: Gdzie zjadłaś najlepszy posiłek?
MT:Waham się pomiędzy cancato na wyspie Chiloé w Chile, a wołowiną w sosie musztardowym podawaną na rozżarzonym kamieniu wulkanicznym w Baños w Ekwadorze. W pierwszym przypadku był to fenomenalny łosoś, najsmaczniejszy jaki jadłam w życiu, zapiekany w piecu, z serem, pomidorami i longanizą, typem chilijskiej kiełbasy. Poszłam nawet do szefa kuchni, żeby mu podziękować za wrażenia smakowe, których mi dostarczył. Mocno się zawstydził komplementem, ale potem popisywał się przed kelnerką. W drugim przypadku chęć zjedzenia tej wołowiny jeszcze raz sprawiła, ze spędziłam w autobusie 9 godzin, przemierzając Ekwador, by wrócić do tej samej knajpy. Jeśli dobrze pamiętam, nazywała się 'Bambu'. Hmm.. Chyba skłaniam się ostatnio do dań prostszych, ale zrobionych z doskonałej jakości składników, albo z ciekawą, lokalną przyprawą.
Ah! I krewetki na Kubie! Ta historia może Ci się spodobać, bo nie chodzi tylko o smak potrawy. Nocowałam wtedy w Cienfuegos, w przepięknym domu Kubanki (tzw. casa particular), który był wielkim, kolonialnym pałacem z tarasem z widokiem na ocean. Tej nocy nad miastem przechodziła wielka, tropikalna burza, wszędzie wysiadł prąd. Po wcześniejszej wielogodzinnej jeździe samochodem, siedzieliśmy głodni na tarasie przy świeczce, podskakując w rytm błyskawic strzelających w ocean, tuż przed naszymi nosami. Nigdy chyba nie byłam aż tak blisko piorunów, przeszły mi nawet kilka razy ciarki po plecach. Kubanka podała wtedy najwspanialsze krewetki mojego życia. Może z braku prądu i światła wyostrzył mi się zmysł smaku, a może to rzeczywiście był wyjątkowy przepis, owiany rodzinną tajemnicą, bo kobieta za nic nie chciała zdradzić przepisu. I tych krewetek i tej burzy nigdy nie zapomnę!
MŚ:To chyba jest ta odpowiedź na którą czekałam! Burzowe krewetki po Kubańsku!
Jaka jest tutaj kultura gościnności i ucztowania? Wiesz już co to tak naprawdę znaczy Fiesta?
MT: Oj tak! Latynosi uwielbiają się spraszać i spotykać. Nawet najmniejsza rzecz może być pretekstem do wyprawienia fiesty czy uroczystego rodzinnego obiadu. Zwykły, niedzielny obiad u mamy i taty jest tutaj zresztą tradycją nie do ruszenia.
Mam wrażenie, że w świętowaniu króluje tu zasada: im więcej tym lepiej. Tyczy się to zarówno jedzenia, jak i ilości gości. W odróżnieniu od Polaków Latynosi lubią zapraszać nieznajomych, koleżanki koleżanek, znajomego kolegi, czasem nawet grupkę młodych poznaną po drodze w mieście. Nie dalej jak 2 tygodnie temu, wychodząc po prostu na spacer wróciłam do domu o 6 nad ranem, bo po drodze spotkałam koleżankę, która zaprosiła mnie na domówkę do swojej sąsiadki. Wchodząc zorientowałam się, że domówki nie ma, ale po kilku szybkich telefonach dom zapełnił się ludźmi, jedzeniem i alkoholem i zastała nas ta 6 rano. Moja koleżanka zorganizowała więc imprezę nie w swoim mieszkaniu, do tego sąsiadka była szczęśliwa!
Mieszkając w Warszawie zauważyłam, że moi znajomi z rożnych środowisk nie lubili się mieszać. Jednego dnia musiałam się spotykać z grupą ze studiów, drugiego z pracy, a trzeciego z przyjaciółka. Tutaj zdarzy się to chyba tylko w przypadku, kiedy ktoś ma naprawdę poważny problem i musi spotkać się sam na sam z przyjacielem.
Jest jeszcze jedna tradycja, którą lubię - każdy powinien coś przynieść. Tu nie ma gospodarza, który odpowiada za wszystko i zaprasza resztę. Tu każdy jest współorganizatorem, przynosi to co lubi, gotowe albo do przygotowania na miejscu. 'Pongo la casa!', czyli ' ja oferuję dom' (bo o resztę zadbamy wspólnie) to typowy okrzyk inicjujący plan zorganizowania imprezy.
MŚ: Strasznie mi się to podoba!
Mi też! Z moimi chilijskimi przyjaciółmi często robimy tzw. zrzutkę i razem idziemy do sklepu albo gotujemy wspólną kolację w domu, wszyscy razem. Tym sposobem nie wykosztowuje się tylko jedna osoba, a niekontrolowana liczba osób nie jest problemem.
Nie muszę dodawać też, że statystyczny Latynos świetnie tańczy. Mistrzami parkietu są dla mnie Kubańczycy i Brazylijczycy. W Rio de Janeiro warto odwiedzić szaloną dzielnicę Lapa. Wybierz się tam koniecznie. Wyobraź sobie dzielnice starych kamienic, które pełne są kilkupiętrowych barów. W nocy wszystkie tętnią życiem i sambą, każdy pełen jest ludzi, tańczących w oknach i na parapetach, nawet na najwyższych piętrach. Tańczą też wszyscy na ulicach, tak pełnych, że trudno jest przejść na drugą stronę. Kolorowi, uśmiechnięci, fikuśnie poprzebierani. Taki mały, nocny karnawał. Nie ma rady, rytm sam Cię poniesie. W Lapa nikt nie będzie podpierał ściany.
c.d. n.
Monika jest korespondentką Polskiego Radia w Ameryce Łacińskiej. Wyjechała poszukując odpoczynku od mediów, ale gdy osiadła na miejscu do pracy wróciła bo, jak mówi, stara miłość nie rdzewieje. W następnej, już ostatniej części rozmowy opowie nam nieco o ludziach i tutejszej duchowości
Tymczasem zapraszam do czytania bloga i śledzenia facebooka Tresvodki.