Prof. Włodzimierz Gogołek upowszechniał w Polsce internet i odwiedzał Billa Gatesa w jego domu. Jeszcze za czasów PRL zaprojektował sprzęt, który pozwalał komputerowi na stymulowanie badanego tak, by nauka była jak najefektywniejsza. Zabroniono mu jednak tego robić, bo "podłączał maszynę do człowieka". Dzisiaj zaś jest legendą Uniwersytetu Warszawskiego - jedni studenci przed nim drżą, inni go wielbią. Dlaczego? Bo na egzaminie wymaga myślenia, a nie wykucia formułek na pamięć.
Pan miał świadomość, że jest chodzącą żywą legendą? Że krążą o Panu opowieści, a przed Pana egzaminem ostrzega się pierwszorocznych?
Prof. Włodzimierz Gogołek: Nie, nie wiedziałem o tym. Słyszałem, że bywają kłopoty z zaliczeniem technologii informacyjnych. Związane jest to z brakiem wiedzy. Dowodzą tego prace egzaminacyjne, które mam zwyczaj trzymać przez pół roku. Zawsze można je weryfikować - wykorzystuje tę możliwość 1-2 proc. studentów. Bywa, iż studenci wychodzą z egzaminu z kwaśną miną. Zazwyczaj do poprawki odpowiednio się przygotowują – często dostają z niej czwórkę.
Czyli studentom nie chce się nauczyć?
Chyba tak.
A nie ma Pan wrażenia, że dzieje się tak, bo studenci myślą: "po co mi ten przedmiot, taka szczegółowa wiedza informatyczna"?
Proszę mi pokazać dziennikarza, który nie korzysta ze sprzętu teleinformatycznego. Pan też teraz nagrywa naszą rozmowę w postaci cyfrowej. Gdyby to był materiał radiowy, kolejnym krokiem Pana pracy byłoby wprowadzenie zapisu rozmowy do komputera, jego obrobienie, przesłanie do redakcji, archiwizacja i przekazanie do emisji. Wszystko to dzieje się z udziałem komputerów. Nie ma obecnie takiej aktywności dziennikarskiej, która nie wymagałaby używania sprzętu teleinformatycznego. Dziennikarze są dzisiaj uzależnieni od technologii informacyjnych – i muszą się na nich znać. Oczywiście jako kompetentni, aktywni użytkownicy, nie konstruktorzy.
Nie wątpię, że uczy Pan wielu przydatnych rzeczy. Ale też z tego, co słyszałem od studentów, na egzaminie zadaje Pan wiele pytań, które z dziennikarstwem nie mają w zasadzie wiele wspólnego.
Zawsze na początku zajęć informuję o tym, że każdy student ma prawo weta. Jeśli jakiś student uważa, że treści, które przekazuję, są dla niego nieprzydatne, natychmiast może to zgłosić. Wówczas usiłuję przekonać zainteresowanego, że nie ma racji, że wiedza ta może jednak się przydać w pracy dziennikarskiej. Jeśli jednak go nie przekonam, to takie zagadnienie pomijam.
I nie ma go wtedy na egzaminie?
Nie ma, zagadnienie to jest pomijane w liście pytań. Dotychczas nie zdarzyło się, żeby ktoś nie przyjął mojej argumentacji (studenci są dla mnie anonimowi!). Praktycznie ja przyjmuję argumentację studenta i pomijam zagadnienie.
Czyli ci, którzy są na wykładach, nie korzystają z weta, a cała reszta nawet nie przychodzi na zajęcia?
Poza drobnymi wyjątkami - tak. Ba, ja nawet często pytam: czy uważacie, że to jest Państwu potrzebne, czy was to interesuje - żeby nie wdawać się w wyjaśnianie profesjonalnych zagadnień. Tak jak ostatnio – w ubiegłym tygodniu – miało to miejsce przy omawianiu budowy komputera. Większość Studentów stwierdziła, że funkcji BIOSa nie chcą znać. Omówiłem je jako ciekawostkę, tylko dla zainteresowanych (było ich kilkunastu), ale bez obowiązku pamiętania tych wyjaśnień. Ale uważam, że student musi, „bez negocjacji” wiedzieć na przykład, co to jest podpis elektroniczny i musi znać jego funkcje, żeby być świadomym, co robić, by komunikacja za pośrednictwem komputerów była bardziej bezpieczna.
Ale na egzaminie pyta Pan również o to, jakie jest połączenie VOD i RSS – to pytanie, które przekazał mi jeden ze studentów.
A Pan jak by odpowiedział na to pytanie? Wiedząc, co to jest VOD i RSS? Wie Pan jakie jest połączenie RSS'a z blogiem?
Oczywiście. RSS to kanały wyświetlające najnowsze treści. Jedyne połączenie VOD i RSS jakie mi przychodzi do głowy, to to, że za pomocą RSS można wyświetlać najnowsze dostępne materiały w VOD.
I o taką odpowiedź mi chodziło. To wszystko. To pytanie trzeba było zrozumieć. To nie jest kwestia wykucia, co to jest VOD i RSS, tylko umiejętności połączenia tych pojęć. Ale czy trzeba być inżynierem, żeby udzielić tej odpowiedzi? Nie. Wymagam od studentów przede wszystkim myślenia. Na każdym wykładzie pojawia się ponad 20 nowych zagadnień, które studenci muszą poznać. Najczęściej ochotnik notuje te zagadnienia i przesyła mi do akceptacji. Tak powstaje semestralna lista obowiązujących na egzaminie pytań. Ale to nie znaczy, że są one wykorzystywane w niezmiennej postaci. Z wszystkich zagadnień wybieram pojedyncze lub łączę je w pary – tak jak w przykładzie VOD – RSS.
W takim razie proszę mi powiedzieć: jakim cudem osoby mi znane, ludzie inteligentni, oczytani, obrotni życiowo, często pracujący na dobrych stanowiskach w mediach, zaliczają ten przedmiot nawet po 8 razy?
Cóż, bywa. Treści są bardzo ważne, ale liczy się przede wszystkim myślenie, umiejętność potwierdzenia rozumienia tego, o czym się pisze. Bezpośrednio przed egzaminem czasami głośno przypominam: „mowa jest srebrem a milczenie złotem” – bywa, iż napisanie jednego słowa za dużo dowodzi braku wiedzy.
Może w takim razie problemem nie jest Pana przedmiot, tylko to, że na wcześniejszych etapach edukacji nikt nie uczy myślenia? Liczy się trzy Z: Zakuć, zdać, zapomnieć.
Zatem studenci mają próbkę tego, że czasem warto pomyśleć.
Zostawmy w takim razie studentów, którzy po prostu muszą się uczyć. Pan był prezesem PAP. Jak to się stało, że specjalista od informatyki trafił na szczyt medialnej agencji?
Podobne pytanie zadałem Premierowi, który proponował mi to stanowisko. Odpowiedzią była działalność mojej firmy – pierwszego brokera informacji pozyskiwanych z komputerowych zasobów informacyjnych w Polsce. Jej prowadzenie wiązało się z zarządzaniem, pozyskiwaniem informacji - wiedzą skąd i jak je odczytywać, jak je agregować i dalej dystrybuować/sprzedawać. Prowadziłem tę firmę kilka lat. Jak wspomniałem, zajmowała się profesjonalnym pozyskiwaniem danych ze zdalnie dostępnych komputerowych baz danych i ich sprzedawaniem. To było jeszcze w czasach zanim pojawił się internet, korzystałem wówczas z systemu łączności X25 najbliżej Polski dostępnej w Londynie Łączyliśmy się stacjonarnym telefonem! Ściągałem za jego pomocą dane z całego świata i sprzedawałem odbiorcom różnych branż: nauka - mało, biznes - bardzo dużo i politykom - średnio.
W pewnym momencie dostrzeżono w Urzędzie Rady Ministrów aktywność mojej firmy, że potrafimy pozyskać takie informacje, których w Kraju nie ma nigdzie indziej. Pozyskiwanie informacji i ich sprzedawanie – czyli podobnie jak się to dzieje w PAP.
Pan "informatyzował" PAP?
Oczywiście komputery były tam znacznie wcześniej. Wprowadzałem elementy operowania cyfrowymi multimediami i wprowadzaniem do codziennej pracy internetu. Wtedy nazywano mnie "szalonym profesorem" (to było łagodne określenie) i mówiono, żebym wracał na uczelnię, a nie wprowadzał jakieś internety w PAP-ie.
PAP nie chciał internetu? Przecież to prawdopodobnie najlepszy wynalazek dla dziennikarzy informacyjnych, jaki powstał.
Wracamy do tego, o czym rozmawialiśmy przy okazji studentów: wielu młodych, i nie tylko, ludzi uważało, że wspomniane technologie są im do niczego niepotrzebne. Kiedy jednak, po wielu kłopotach, internet wprowadziliśmy do codziennej pracy PAP (pozyskiwanie informacji, ich dystrybucję a nade wszystko komunikację) - staliśmy się pierwszą na świecie agencją narodową, która sprzedawała treści za pośrednictwem internetu. Dzięki temu amerykańska agencja Associated Press radziła się nas, jak to zrobić za oceanem! Niestety, w Polsce lepiej jest mówić o tym, co jest złe, niż to, co dobre, więc o zmianach w PAP-ie, związanych z cyfryzacją, nie mówiło się dobrze. Chociaż wprowadzając internet czy cyfrową fotografię, a także krótkie materiały audio – od transmisji, przez obróbkę po dystrybucję – zmniejszyliśmy koszty łączności agencji stukrotnie!
I uczył Pan Amerykanów, jak mają u siebie w agencji wprowadzać internet?!
Bez przesady. Konsultowali to tylko z nami. Dysponowali doskonałą technologią – to była kwestia systemu dystrybucji „depesz” przez sieć. Byliśmy pierwsi na świecie, przynajmniej jako agencja narodowa. Oczywiście Reuters i inne komercyjne agencje informacyjne wcześniej korzystały z sieci, ale w innym celu i zakresie.
Czy to przy okazji tych konsultacji był Pan u Billa Gatesa? A może to tylko taka legenda o Panu?
Nie, to nie legenda, byłem w domu Billa Gatesa. Pracowałem wtedy w TPSA i zajmowałem się wprowadzaniem powszechnego dostępu do internetu w Polsce. Warto w tym miejscu podkreślić, iż jako pierwsze państwo na świecie, dzięki wybitnym młodym osobom pracującym wówczas w TPSA, wprowadziliśmy w kraju darmowy internet (przez numer 0-20-21-22).
Darmowy? Przecież trzeba było płacić. I to niemało.
Owszem, ale za impulsy, a nie za samo udostępnienie internetu! Proszę zauważyć, że za fakt dostępu nikt nic nie płacił. Wystarczyło gniazdko telefoniczne, modem do podłączenia i płaciło się tylko za impulsy. Co więcej, każdy miał ten dostęp do internetu bez przedstawiania się, licencji, umów – było to powszechne. W innych krajach, żeby uzyskać dostęp do internetu, trzeba było się rejestrować, opłacić internet i dopiero łączyć się z dostawcą (ISP). Niestety, o tym – jako o wartości usług TPSA - też nie mówiono przychylnie. Toczyły się dziwne zabiegi związane z prywatyzacją tej firmy.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Billa Gatesa. On Pana do siebie zaprosił? W jakich okolicznościach był Pan u niego w domu?
To było przy okazji konsultacji na temat nowych technologii, nawet już nie pamiętam dokładnie. Wiem, że był nadzwyczaj zaskoczony gdy mu mówiłem o systemie dostępu do internetu w Polsce – dla każdego za pośrednictwem telefonu. Nie byłem oczywiście sam, było tam kilkanaście osób z całego świata. Najpierw goszczono nas w Redmond, siedzibie Microsoftu, a potem pojechaliśmy do Seattle i dalej łódką do posiadłości Gatesa.
Jakie wrażenie na Panu zrobił Gates? Pamięta Pan na pewno, że przez wiele lat mówiło się o nim raczej źle: że produkuje badziewny system, monopolista, krwawy kapitalista...
Dla mnie Gates to rewelacyjna osobowość. Guru. Nie ma zresztą dzisiaj większego filantropa, niż Gates. On ma nadzwyczajną charyzmę. Oprócz niego poznałem tylko dwie takie osoby: niegdysiejszego szefa Agrotechniki, który sprowadzał pierwsze komputery do Polski, a trzecia osoba to Aleksander Kwaśniewski, którego miałem okazję poznać wiele lat temu. I Gates i Kwaśniewski mają w sobie coś niewytłumaczalnego: umiejętność słuchania i jednoczesnego wykorzystywania oraz przekazywania wiedzy. Tym właśnie ujął mnie Bill Gates.
A jak Pan, w takim razie, ocenia jego produkty?
Chwała mu za to. Jak zaczęła się u nas era informatyki, zwłaszcza w administracji państwowej, mieliśmy chyba z 10 standardów zapisywania dokumentów. A dzisiaj szczęśliwie mamy jeden dominujący – akceptowany na całym świecie standard wszystkich zapisów multimedialnych. W dużej części jest to zasługa systemów biurowych Microsoftu. A że firma przy tym zarabia? To bardzo dobrze, bo daje pieniądze na kolejne badania nad rozwojem zastosowań IT. Na Windowsa 8 chyba nie dano wystarczająco dużo – zabrakło Gatesa - i widać, co się stało.
Bill Gates był wizjonerem, ale głównie praktykiem. Proszę spojrzeć na Office'a sprzed 15 lat: do dzisiaj nie wymyślono nic lepszego. Czego by Pan nie dotknął firmowanego przez MS, są to rewelacyjne produkty. No, to naraziłem się teraz linuksowcom i opensource’owcom.
Pan dzisiaj doskonale orientuje się w świecie technologii, ale studia kończył Pan dawno temu – w 1972 roku. Jak wtedy wyglądała "informatyka"? Chyba nie miało to wiele wspólnego z tym, co jest dzisiaj.
Tak, kończyłem WAT, Wydział Cybernetyki. Powiem Panu, jaką pracę magisterską robiłem. Było to podłączenie kamery telewizyjnej do komputera. Celem było wczytywanie obrazu z przemysłowej kamery TV do komputera i dalej można było ten obraz obrabiać w komputerze Odra 1204. Podczas pisania, a raczej projektowania i składania tego urządzenia, zwróciłem uwagę na znaczenie problemu wykorzystania maszyn w kontekście życia codziennego.
Później moją pasją, której niestety nie mogłem kontynuować, było podłączanie do człowieka maszyny, która poprzez wariograf (GSR) i EEG analizowała stan emocjonalny delikwenta. Robiliśmy to po to, żeby podczas bieżącej komputerowej kontroli aktywności emocjonalnej osoby - studenta, można było stwierdzić np. kiedy Pan się nudzi i Pan przysypia. W odpowiedzi na to komputer stosował odpowiednie bodźce (np. obrazki) tak, by wywołać u Pana stan emocjonalny, w którym nauka, wspomagana przez komputer, jest najefektywniejsza. Świetna rzecz.
Ba, studenci zabijaliby się o takie urządzenie.
Właśnie, a to był rok 1976, moja praca doktorska. Niestety, nie mogłem tego kontynuować. Ale za to urządzenie łączące kamerę z komputerem, które nazwaliśmy "Oko", wróciło do mnie później. Zainteresowało się nim ministerstwo zdrowia. Chcieli wczytywać dane z egzaminów na akademie medyczne z całej Polski. Oczywiście o skanerach wówczas nikt jeszcze nie myślał. Szczęśliwie dzięki owej kamerze tysiące kart egzaminacyjnych zostały wczytane i po porównaniu z wzorcami, powstały listy przyszłych (dzisiaj już pracujących) lekarzy i farmaceutów. Było to ekscytujące, na owe czasy, doświadczenie połączenie technologii z codziennym życiem.
Czyli coś, co dzisiaj robi się na każdej uczelni. Dokonywał Pan ogromnego skoku technologicznego.
To miła dla mnie Pana ocena.
Wtedy, w latach '80, spodziewał się Pan w ogóle, że powstanie coś takiego jak internet?
Nie. Kilka razy pytano mnie już o to i parafrazując klasyka odpowiadałem: „miałem takie marzenie”. Prowadziłem przecież firmę, która zajmowała się pozyskiwaniem informacji. I marzyłem o tym, by móc łączyć się z serwerami w Cuperino w Krzemowej Dolinie i nie płacić majątku za łączność telefoniczną do Londynu! Uważam, że internet jest rewelacyjnym narzędziem.
No właśnie, bardziej podobał się Panu świat sprzed ery internetu, czy ten dzisiejszy? Ostatnio pisarz Łukasz Orbitowski stwierdził, że internet to ściek, wysypisko śmieci, bagno, bo ludzie nie potrafią go używać.
Obawiam się, że mam zdecydowanie inną opinię o umownym internecie. Dzisiaj możemy pozyskiwać informacje, o których nam się nie śniło (oczywiście pomijam kwestie głośnych ostatnio podsłuchów). Zasoby sieciowe ułatwiają badania naukowe we wszystkich dziedzinach, wspomagają biznes i sztukę. Pozostaje kwestia umiejętności korzystania z tego narzędzia. Brak wiedzy, o której rozmawialiśmy wcześniej, wydaje się być podstawowym źródłem pochopnych, krańcowo negatywnych opinii o zastosowaniach internetu.
Panie Profesorze, robił Pan fantastyczne rzeczy, zna się Pan na tej branży jak mało kto. Czemu więc kariera akademicka, wykładanie, a nie coś innego? Czemu jest Pan tutaj, na UW, a nie w jakiejś technologicznej korporacji?
Dziękuję za ocenę. Korporacja to głównie realizacja narzuconych celów. Przede wszystkim komercyjnych – mówię temu nie. Odkrywcze pomysły, inicjatywy przed trzydziestką (Einstein, Gates, Page, Woźniak) – mówię to już było.
Następnie lata praktyki, ciekawa, pasjonująca często praca, a biedni są ci, którzy z niechęcią idą do pracy, i z wiekiem przychodzi pora na samodzielność, niezależność oraz na to by do kreatywności – także w zakresie IT - skutecznie, konstruktywnie zachęcać innych – na przykład ucząc. To właśnie usiłuję robić.