
Współcześni Polacy utożsamiają 11 listopada przede wszystkim z Narodowym Świętem Niepodległości. Dla naszych przodków również była to data uroczysta, ale z innego względu. 11 listopada obchodzono bowiem Dzień św. Marcina – symboliczny koniec sezonu popasu zwierząt.
REKLAMA
Przy całej swojej pozytywnej wymowie, święto niepodległości kojarzy się raczej ponuro. Być może wpływ ma na to listopadowa pogoda, a być może mało wyszukany sposób celebracji, polegający na uczestnictwie w paradach (to opcja dla bardziej aktywnych) lub po prostu odpoczynku w domu. Od obchodów odstraszają również manifestacje. Taki już chyba nasz narodowy charakter naszego święta, ponieważ w niewielkim stopniu współczesne obchody różnią się od tych przedwojennych.
Święto niepodległości oficjalnie zagościło w polskim kalendarzu dopiero uchwałą sejmową z 23 kwietnia 1937 roku (choć jako dzień wolny od pracy pojawiło się już za sprawą rozporządzenia prezesa rady ministrów od czasu przewrotu majowego), potem zniknęło w czasach PRL-u, by powrócić z dniem 15 lutego 1989 roku. Uznanie 11 listopada – dnia przejęcia władzy przez Józefa Piłsudskiego – za początek odrodzonej polskiej państwowości było zwycięstwem sanacyjnej wizji historycznej, bowiem równie dobrze można było się umówić na inny dzień, a nawet rok.
Arbitralna decyzja o dacie obchodów oraz pompatyczny charakter tychże był przyczyną, dla której środowiska polityczne inne niż sanacyjne podchodziły w najlepszym razie w rezerwą do uroczystości (nawet – o ironio – narodowcy!). Tymczasem niewiele potrzeba, by 11 listopada kojarzył się z radosnymi chwilami, jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Wystarczy przyjrzeć się, jak ten dzień celebrowali nasi przodkowie.
Od czasów średniowiecza aż do przedwojennych Polakom 11 listopada przede wszystkim kojarzył się z Dniem św. Marcina. Była to symboliczna data końca sezonu popasu zwierząt na łąkach oraz początku sezonu zimowego – a także adwentu. Do jego czasu gospodarze mieli obowiązek rozliczyć się z robotnikami sezonowymi.
Pasterze trzaśnięciem bicza oznajmiali zakończenie wypasu, na co gospodarz przynosił zapłatę oraz poczęstunek. Suty oznaczał zaproszenie do prac na przyszły rok, natomiast „marcińskie kluski” niosły smutną informację, że dany parobek musi na przyszły sezon szukać innego chlebodawcy (dawna Polska musiała mieć swoisty „kod potrawny” – wystarczy przypomnieć sobie, co oznaczała czarna polewka w Panu Tadeuszu).
Był to też okres uboju; zwierzęta już nie mogły się same wyżywić na łąkach, więc najlepsze sztuki pozostawiono do rozrodu, reszta zaś szła „pod nóż”, zaś mięso z nich konserwowano różnymi sposobami (wędzenie, solenie itp.) na mroźne zimowe miesiące.
Patronem 11 listopada był św. Marcin – nawrócony rzymski żołnierz z IV wieku. Jego świątobliwa natura, chęć niesienie pomocy potrzebującym oraz rzekome cuda przyniosły mu tyle uznania i szacunku ze strony wiernych, że ci jednogłośnie wybrali go biskupem Tours (środkowa Francja). Według legendy skromny mnich do tego stopnia wzbraniał się przed przyjęciem godności, że aż ukrył się między gęsiami przed współwyznawcami. Te jednak go zdradziły głośnym gęganiem; w rezultacie Marcin został biskupem, a niesforne ptaki zostały upieczone i zjedzone podczas uczty. Na pamiątkę tych wydarzeń tradycyjną potrawą na dzień św. Marcina była pieczona gęś.
11 listopada był też dniem tradycyjnie wolnym od pracy. Szczególnie przestrzegano tego u młynarzy, gdyż, jak wierzono, tego dnia „diabeł może połamać młyńskie koła”. Był to czas na drobne acz uciążliwe prace domowe (na przykład łuskanie fasoli) oraz ucztę złożonej z pieczonej gęsi. „Na świętego Marcina gęś do komina” czy „na święty Marcin gęsi tuczone dobrze smakują, gdy upieczone” – mawiano.
Zwyczaj przyszedł do nas z Niemiec. Najpierw zaadoptował się w dworach. Mawiano w nich: „Wesela Marcina – gęś i dzban wina”. Ten dzień był momentem zebrania danin (stąd wzięło się przysłowie „tak próżny jak worek wójta po świętym Marcinie”). Chłopi przynosili zapasy, a dwór z tej okazji organizował ucztę, na którą składała się właśnie pieczona gęś – zapewne w ten sposób zwyczaj przeniósł się pod chłopskie strzechy.
Tłuste jedzenie i szybki zmierzch sprzyjały leniwym rozmyślaniom. Zapewne z tego powodu Dzień św. Marcina był również czasem wróżb. Na Mazowszu uważano, że jeśli kość piersiowa gęsi była biała, zima będzie śnieżna; jeśli szara, wtedy należało się spodziewać, że następne miesiące będą raczej błotne. Natomiast na Rusi Karpackiej tego dnia odprawiano regularne gusła.
Z kolei w praktycznej Wielkopolsce czas św. Marcina był to dzień zabaw w karczmach, podczas których hojnie goszczono sąsiadów i krewnych: „mieszkańcy występują bardzo hojnie, spraszając z sąsiednich wsi krewnych i przyjaciół i racząc ich wedle możności”1 – pisał Oskar Kolberg. Zwyczaj hucznego obchodzenia Dnia św. Marcina przetrwał w Poznaniu do dzisiaj – z tymże jego przysmakiem jest obecnie nie gęś, a słynny rogalik.
Polska jest obecnie największym w Europie producentem i eksporterem gęsiny. Niestety, z łącznej rocznej produkcji 22 milionów ton mięsa na polskie stoły trafia zaledwie 700 tysięcy ton. Największymi odbiorcami mięsa z polskich gęsi są Niemcy, którzy w przeciwieństwie do Polaków świętego Marcina celebrują do dzisiaj. Może więc ponownie wziąć przykład z naszych zachodnich sąsiadów i jeszcze raz zaprosić gęsinę na nasze stoły? Biesiada z tłustą pieczoną gęsią, zjedzoną wspólnie z rodziną lub przyjaciółmi, to chyba lepszy sposób na spędzenie dnia niepodległości niż śledzenie kolejnej politycznej awantury.