Stołeczny ratusz rozwiązał "Marsz Niepodległości". Od tego momentu zgromadzenie uczestników jest nielegalne. Policja i organizatorzy wzywają do powrotu do domów. Rozwiązanie marszu jest efektem serii awantur i bijatyk, do których doszło podczas przemarszu.
– Manifestacja straciła swój pokojowy charakter – powiedział na antenie TVN24 rzecznik ratusza Bartosz Milczarczyk. – Część uczestników marszu nie miała pokojowego nastawienia, dochodziło do bójek, podpaleń, przepychanek z policjantami. Na wniosek policji rozwiązaliśmy więc "Marsz Niepodległości". Od teraz jest to zgromadzenie nielegalne. Policja będzie je jednak chronić, dopóki uczestnicy nie rozejdą się bezpiecznie do domów – dodał.
Policja, która chroni uczestników co i rusz wygłasza komunikat nawołujący do powrotu do domu. – Uwaga, tu policja! Wzywamy do opuszczenia miejsca zgromadzenia – posłów, senatorów i wszystkich tych, którzy posiadają immunitet. Dziennikarzy i kobiet w ciąży. Wobec tych, którzy nie podporządkują się, zostaną użyte pałki, gumowe pociski i środki chemiczne – słychać z megafonów.
Około godziny 17 przy ulicy Spacerowej, niedaleko hotelu Hyatt rozpoczął się szturm policji na chuliganów, którzy nie dają za wygraną. W stronę kordonów policji lecą kamienie, petardy i race.
Prawicowi politycy winowajców upatrują w urzędnikach z miejskiego ratusza. – Kilka incydentów posłużyło za pretekst do rozwiązania pięknego, patriotycznego marszu kilkudziesięciu tysięcy ludzi – powiedział na antenie TVN24 Artur Zawisza. – Tu nie ma bijatyk, nie ma awantur. Ratusz za tę decyzję będzie ponosił polityczną odpowiedzialność przez długie, długie lata – dodał.
– Miasto dzisiaj zgłupiało, a policja niczego nie nauczyła się po poprzednich latach – stwierdził z kolei Robert Winnicki z Ruchu Narodowego.
Rozwiązanie marszu przez miejski ratusz to efekt serii awantur, do których doszło podczas przemarszu. Najgorętsze miały miejsce na Placu Zbawiciela w momencie, gdy wydawało się, że policja i służby porządkowe opanowały i tak niespokojną już sytuację. Uczestnicy marszu stoczyli wówczas regularną bijatykę – w ruch poszły pięści, koktajle Mołotowa i petardy.
W ogniu stanęła tęcza, którą za kilkadziesiąt tysięcy złotych zrekonstruowano ledwie kilka dni temu. Zamaskowani uczestnicy marszu z biało-czerwonymi flagami w dłoni podskakiwali i śpiewali stojąc pod płonącą tęczą. Tych, którzy próbowali ją ugasić, obrzucali kamieniami. – Zupełnie nie wiem, po co została w ogóle odbudowana – powiedział przed chwilą na antenie Polsat News Witold Tumanowicz - organizator "Marszu Niepodległości".
Wcześniej doszczętnie spłonął zaparkowany nieopodal samochód.
Kibole próbowali także sforsować bramę do ambasady rosyjskiej, obrzucali ją petardami. Spłonęła usytuowana obok budka policyjna.
Musiała interweniować policja. Wobec najbardziej krewkich uczestników marszu została użyta broń gładkolufowa. Policja zatrzymała kilkunastu uczestników marszu.
W bijatyce ucierpiało czterech funkcjonariuszy. – Miejmy nadzieję, że nic poważnego im się nie stało, musieliśmy udzielić im pierwszej pomocy – powiedział na antenie TVN24 rzecznik Komendy Głównej Mariusz Sokołowski.
Do pierwszych poważniejszych zamieszek doszło już godzinę od startu marszu. Około 16 doszło bowiem do bójki między uczestnikami pochodu, a mieszkańcami squatu przy ulicy Skorupki. W ruch, prócz pięści, poszła kostka brukowa, słychać było wybuchy – najpewniej zabronionych petard i rac świetlnych. – To już nie przepychanka, a regularna bitwa – mówili już wówczas uczestnicy marszu. Na miejscu pojawiły się karetki pogotowia, a do akcji po raz pierwszy tego dnia musiała wkroczyć policja.