Allen Ginsberg, Neal Cassady, Peter Orlovsky, Carl Solomon. W filmie Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana ważni twórcy ruchu Beat Generation pokazani są jak zmysłowe istoty, pięknoduchy, twórcy nie z tego świata. Lub, jak chce sam Ginsberg, “anielogłowi hipsterzy spragnieni pradawnego niebiańskiego podłączenia do gwiezdnej prądnicy w maszynerii nocy”... To urodziwy, acz bardzo impresyjny portret pokolenia i miłosnego spełnienia jego członków.
“Skowyt” nie jest klasycznym filmem biograficznym. W zasadzie nie jest nawet klasycznym filmem, gdyż trudno mówić w jego przypadku o fabule. To obraz obracający się wokół słynnego poematu-strumienia świadomości z 1955 r., pokazującego nieprzystawanie pokolenia buntowników, poetów, artystów i wyrzutków do powojennej amerykańskiej rzeczywistości z jej cudem gospodarczym i obyczajowym konserwatyzmem. Jego akcja rozgrywa się w czterech płaszczyznach: w konwencji reportażowej pokazującej Allena Ginsberga (James Franco) jak opowiada przed kamerą o swoim życiu, związkach i pisarstwie; na sali sądowej, gdzie toczy się sprawa przeciw wydawcy “Skowytu” o obrazę moralności; w klubie, gdzie poeta odczytuje swoje dzieło i w końcu w formie animowanych wstawek, które oddają oniryczne wizje z poematu. Ta mozaika wypada na ekranie zadziwiająco zgrabnie i lekko, co jest kolejnym dowodem na to, jak bardzo twórcom pomagają warsztaty scenariuszowe w Sundance – podobnie jak reżyser
"Marthy Marcy May Marlene", która weszła na nasze ekrany tydzień temu, Rob Epstein i Jeffrey Friedman pracowali nad swoim filmem m.in. podczas Writer's Lab. I chociaż pewnie najmniej potrzebne są w "Skowycie" sceny z procesu, dość mało subtelnymi środkami podkreślające literacką wartość poetyckiego tekstu i klimat konserwatyzmu, przez który musiał się przebić Ginsberg, to i tak to paradokumentalne zacięcie wyszło filmowi na dobre.
Zobacz trailer W tym obrazie-hołdzie, zaincjowanym na okoliczność 50-lecia publikacji "Skowytu" z zamiarem przedstawienia go nowemu pokoleniu Amerykanów, porusza historyczne tło, które ożywa dzięki aktorom. Ekran wypełnia się problemami, zmysłowym napięciem między bohaterami i psychologiczną prawdą epoki. "Chcieliśmy uchwycić młodzieńczą energię, radość, podniecenie, które towarzyszyły tworzeniu tego wiesza", mówili reżyserzy w wywiadzie dla miesięcznika "Exklusiv". I to wrażenie szczęśliwie przedostało się do filmu. Patrząc na siebie w retrospekcji, Allen Ginsberg odkrywa swoje wyzwolenie z różnych okowów tych czasów – z mieszczańskiej moralności, heteronormy, z własnego neurotycznego dziedzictwa – równolegle w stosunku do powstawania “Skowytu” i nie jest to proces bolesny, lecz przynoszący ulgę. Epstein i Friedman traktują materię swojego filmu lekko, chociaż nie pokazują tylko radosnego "wyzwolenia", bo na drodze bohaterów piętrzą się też trudności – od wspomnianego procesu sądowego po ograniczenia życia społecznego lat 50. Heteroseksualny kochanek Ginsberga, pisarz i drobny cwaniaczek Neal Cassady (Jon Prescott), którego z bohaterem łączył wieloletni nieregularny romans, miał już w tym czasie drugą żonę. W treści poematu, a co za tym idzie, w życiu Ginsberga, pojawiał się wyraźny motyw szaleństwa, napędzany pamięcią o trudnych losach neurotycznego pisarza Carla Solomona, któremu “Skowyt” jest dedykowany, ale i wspomnieniami z dzieciństwa autora. Przez większość wczesnej młodości Ginsberga w zakładach zamkniętych przebywała bowiem jego matka. Reżyserom filmu udało się jednak nie odejmować tym sprawom powagi i pokazać je przez pryzmat wrażliwości Ginsberga jako naturalne i nieuchronne, co czyni je bardziej znośnymi.
Najbardziej przejmujące w filmowym “Skowycie” jest jednak Ginsbergowskie wyzwolenie, gdyż to autor pozostaje centrum, wokół którego krążą satelity: Cassady, Kerouac, Orlovsky. Scena odczytywania tekstu poematu w kawiarni w San Francisco – wzorowana na faktycznym publicznym czytaniu z 1955 r. – pokazuje katartyczne rozbrojenie wiążących poetę lęków i wątpliwości. Publiczność reaguje entuzjastycznie, a Ginsberg zdaje się otrzymywać potwierdzenie, że obrana przez niego droga szczerości wobec samego siebie ma sens. Wraz z czytelniczym sukcesem “Skowytu” przychodzi także spełnienie w życiu osobistym. Widzimy zawiązujący się i kwitnący romans między Allenem a Peterem Orlovskym (Aron Tveit), który pozostanie jego życiowym partnerem, jako nowe otwarcie. To jeden z nielicznych filmów ukazujących okrzepnięcie homoseksualnej tożsamości i gejowski związek nie jako źródło cierpień i społecznego ostracyzmu, ale jako ukojenie i odnalezienie zagubionego wzorca swojego życia. I choćby dlatego – jeśli nie po to, by wspomnieć świetnego amerykańskiego poetę – warto wybrać się do kina.