“Martha Marcy May Marlene” to przejmujący obraz przemocy psychicznej i reżyserski debiut Seana Durkina. Nagrodzony za reżyserię w Sundance film wchodzi dziś do polskich kin. To także pierwsza ważna rola ślicznej Elizabeth Olsen, siostry bliźniaczek-celebrytek. Elizabeth idzie w nim swoją własną filmową drogą: jej Martha to uciekinierka z sekty uwięziona w kleszczach lęku.
“W kleszczach lęku” to nie tylko wyświechtany zwrot, który dobrze pasuje do stanu ducha filmowej Marthy (Elizabeth Olsen), ale i tytuł klasycznej powieści grozy Henry'ego Jamesa, jednego z największych anglojęzycznych pisarzy XIX wieku. Wspominam o nim nie po to, by zdać sprawę ze swojej znajomości literatury, ale dlatego, że panujący u Jamesa suspens i atmosfera zmysłowego napięcia idealnie korespondują z obrazem Durkina.
Młoda, posiniaczona i obszarpana dziewczyna pojawia się na stacji benzynowej i dzwoni do domu. Najwyraźniej długo nie rozmawiała z nikim z rodziny, bo siostra nie ma pojęcia, gdzie dwudziestokilkulatka podziewała się przez ostatnie lata. Martha jest
nieobecna duchem, zmęczona i jakby za szybą – jej zachowanie szybko zaczyna budzić niepokój siostry (Sarah Paulson) i jej męża. Dziewczyna wydaje się nie znać lub nie pamiętać podstawowych społecznych zasad, bez mrugnięcia okiem łamie zakazy. Raz reaguje w sposób przesadny na drobne bodźce, kiedy indziej nie dostrzega niczego niestosownego w swoim dziwacznym zachowaniu. Wygląda jak człowiek, który stracił wewnętrzny kompas i społeczny gorset, który trzymał w ryzach podmywaną przez podstawowe instynkty osobowość.
Ten gorset, jak z czasem dowiaduje się widz, zdejmował z Marthy Patrick (John Hawkes, pamiętny Teardrop z “Do szpiku kości” Debry Granik) – także dosłownie. Charyzmatyczny przywódca ukrytej w górach Catskills sekty był pierwszym (od dawna? od zawsze?), od którego Martha otrzymała odrobinę ciepła. Sekta idealnie wykorzystuje słabość, labilność i głód uczucia, z którym trafia do niej bohaterka i wiele jej podobnych. Z narastającym przerażeniem obserwujemy, jak Patrick przyciąga do siebie bezbronne w jego rękach osoby, którymi – jak się z początku wydaje – tylko manipuluje. Z czasem dostrzegamy jednak, że jego szkodliwy wpływ zagraża nie tylko skołowanym młodym umysłom.
Patrick to postać wyjątkowa – nie tak często w filmie pojawiają się osobowości tak niejednoznaczne, przerażające i fascynujące zarazem. Wielka w tym zasługa hipnotyzującego Johna Hawkesa, który w zgrabnym duecie z Elizabeth Olsen prowadzi grę przyciągania i odpychania, ranienia i ugłaskiwania. To za sprawą jego spokojnej, pewnej siebie obecności i nieposkromionej seksualnej witalności ekran wypełnia podskórne erotyczne napięcie, które ma w sobie coś groźnego. Życie w sekcie, ukazywane w ciepłych, jasnych kolorach, przetykane pojedynczymi scenami przemocy, które jeżą włosy na głowie, jawi się jako bardziej zrozumiałe, bliższe bohaterce, niż chłodna i zdystansowana egzystencja w domu siostry.
Siła i nieoczywistość filmu Seana Durkina zasadza się właśnie na tych kontrastach, zbudowanych w niezwykłych miejscach. Przeciwstawione są sobie plany filmowe: grupa skupiona wokół Patricka zamieszkuje piękną, starą farmę, uprawia w ogródku warzywa; Lucy i jej mąż przebywają na wakacjach w wielkim, pustym domu w Connecticut, gdzie pływają samotnie w czystym jeziorze. Skontrastowane są także osobowości obu sióstr: Martha, nazywana w sekcie Marcy May, jest jak przestraszone zwierzątko, naturalna i zmysłowa, Lucy zaś tkwi w pancerzu poprawności i powinności. Zimna uroda blondwłosej Sary Paulson kontrastuje też z krągłościami i mieniącą się dziewczęcością Elizabeth Olsen, tak różnej od starszych sióstr, Mary-Kate i Ashley (seriale “Pełna chata”, “Trawka”). Żadne przeciwstawienia nie są jednak w stanie ukryć tego, że Martha nie pasuje już ani do świata sekty, który objawił się jej w całym swym okrucieństwie, ani do uporządkowanej rzeczywistości Lucy.
Film Durkina przeszedł długą drogę od krótkiego metrażu poświęconego sektom (“Mary Last Seen”), z którym reżyser pokazał się najpierw w Sundance, po scenariusz, nad którym mógł pracować dzięki festiwalowym warsztatom Writer's Lab. Sukces “Marthy Marcy May Marlene” – wieloznacznego obrazu bez oczywistych diagnoz, taniego demonizowania i happy endu – potwierdza tylko, jak ważny w kinie jest przemyślany tekst. Aż chciałoby się, by polscy twórcy wzięli z tego przykład.