Impreza z Politechniką
Impreza z Politechniką naTemat.pl

Mieszkam niedaleko akademika przy ulicy Polnej i czasami we wtorki o 22 widuję przed jego wejściem chwiejących się studentów. Raz byłam nawet sekundantem w bójce pod pobliskim Klubem Remont, w trakcie imprezy, która nie zdążyła się skończyć, gdy ja szłam już na zajęcia. - Niesamowity styl imprezowania. Ciekawe co dzieje się w samym akademiku – myślałam. Pamiętałam opowieści starszych znajomych – życie w domach studenckich było dla nich niczym nieustanna impreza, gdzie wódkę mierzono hektolitrami, czas na naukę prawie nie istniał, a dni liczyło się od jednego kaca do drugiego. Czy to utrzymuje się nadal? Niekoniecznie.

REKLAMA
Wyprawa w nieznane
Tuż po zapadnięciu decyzji o tym, że redakcja wysyła mnie na jakże niebezpieczną misję i każe sprawdzić na własnej skórze, jak imprezują akademiki, napisałam do Patryka, weterana imprez w domach studenckich, żeby zapytać go, dokąd najlepiej pójść.
- W Akademii Medycznej jest spoko, trochę gorzej na Kickiego, gdzie imprezy są dobre, ale warunki mieszkaniowe mają jak w łagrach, a najnudniej jest na Zamenhofa, bo to nowy, drogi akademik i wszyscy siedzą tam spokojnie. W akademiku SGH też jest bardzo fajnie, ale Ty chyba najlepiej odnalazłabyś się na imprezie na Żwirki i Wigury, w akademiku UW. A Polibuda wiadomo - to raczej mordownia i dzieje się dużo – mówił Patryk. - Im więcej, tym lepiej – pomyślałam i dostałam od niego kontakt do J., studiującego budowę maszyn na Politechnice Warszawskiej.
- Impreza przebierana, halloweeno-andrzejki. Żeby wejść, trzeba mieć strój i może przynieść pół litra wódki, dla "wkupienia się" – napisał J., kiedy jakiś czas temu zapytałam go o plany na piątek. Niestety, zachowałam się jak frajer i przyniosłam do akademika „dziewczyńską” wiśniówkę. Chłopcy z politechniki kolorowych wódek nie pijają, o czym dowiedziałam się dopiero po postawieniu na stole butelki, która zaginęła później gdzieś na dnie lodówki i pewnie leży tam do teraz. Całe szczęście, że nie wzięłam ze sobą jak zwykle wina – nie spojrzałyby na nie nawet dziewczyny, które także piją tylko czystą.
Codziennie impreza?
Plac Narutowicza, Alcatraz, 21:30. Po zdeponowaniu u portierki legitymacji studenckiej, którą wymieniłam na kartę gościa, poszłam na trzecie piętro i zostawiłam swoje rzeczy w pokoju J. Układając je na fotelu, ciągle żywiłam nadzieję, iż ten wieczór nie sprawi, że któreś z nas „zaginie w akcji” i będę musiała wracać do domu w krótkim rękawku.
Zanim zeszliśmy na imprezę, poświęciliśmy chwilę na dopracowanie naszych przebrań (ja byłam Batmanem, a J. budowlańcem). Korzystając z ostatniej okazji, kiedy mogliśmy słyszeć to, co do siebie mówimy, bo naszych słów nie zagłuszała muzyka, zaczęłam wypytywać mojego gospodarza o to, z jaką częstotliwością imprezuje z kolegami z akademika - Dość często zdarzają nam się imprezy w środku tygodnia, ponieważ z reguły pijemy wydziałami. Jeżeli mamy następnego dnia wolne, to spotykamy się u kogoś w pokoju – odpowiedział J.
Morze wódki
"Polibuda: seks i wóda" pomyślałam. Seksu tam nie widziałam, ale wódę – owszem. I to w bardzo dużych ilościach. Kiedy weszliśmy do sali balowej, a raczej niewielkiego pokoju z kulą dyskotekową, zobaczyłam duży stół zastawiony kilkudziesięcioma butelkami wódki, gdzieniegdzie poprzetykanej chipsami i sokami. Styl picia chłopaków z politechniki jest najzwyklejszy na świecie – kieliszek na jeden łyk i przepijanie sokiem. Z jednym małym „ale” – powtarzają ten schemat z cztery razy większą częstotliwością niż moi znajomi. Nawet nie starałam się dotrzymać im tego tempa, które sprawiło, że o godzinie 22 większość gości była już wstawiona.
logo
naTemat.pl
Nie wszyscy byli przebrani, ale pojawiło się kilka bardziej „zaangażowanych” strojów. Kościotrup, płetwonurek, dziewczyna (w dodatku łysa), bokser i policjant. Z głośników sączyło się głównie disco-polo i zakurzone hity ze szkolnych dyskotek, czasem przerywane nowszym kawałkiem, maglowanym na Vivie dwa lata temu. Chłopcy tańczyli chętnie, w czym niewątpliwie pomagał im alkohol.
Weselny klimat
Pierwszy taniec ledwie przeżyłam, ze względu na ilość obrotów wokół własnej osi, które musiałam wykonać w ciągu dwóch minut, jednakże było świetnie – ostatni raz tańczyłam z kimś w taki sposób na weselu i naprawdę miło było zrobić coś niepodobnego do klubowego „tuptania”. Któryś z kolei taniec był już „macany”, co sprawiło, że nie chciałam ryzykować następnego, w obawie, że to tendencja wzrostowa i postanowiłam od tamtego momentu podpierać ścianę.
Siedziałam sobie spokojnie na ławce, pisząc smsy w otoczeniu czternastu butelek wódki przy moim krańcu stołu. Obserwowałam. Nie działo się nic niesamowitego. Ot, zwyczajna impreza, dużo alkoholu, krzyku i tańca. Normalni, młodzi ludzie, którzy piją i bawią się dobrze w swoim towarzystwie, kiedy zgodnie z opowieściami o „melanżowaniu” w akademiku powinniśmy już wyrzucać stołki przez okno.
"Hej p*zdo"
Kilkukrotnie musiałam odmówić wspólnego tańca. Za którymś razem zostałam za to niestety zwyzywana od p*zd (oberwało się też mojemu gospodarzowi, który mnie obronił, za co mu dziękuję) i stwierdziłam, że pora wracać do domu.
Przy odbieraniu swojej legitymacji u portierek widziałam, jak paląc nerwowo papierosy debatowały nad wezwaniem straży akademickiej, ponieważ impreza rozniosła się już po całym budynku. Czy straż przyjechała? Nie wiem. Po pięciu minutach siedziałam już w autobusie nocnym do domu.
Bawiłam się dobrze, lecz impreza nie wyglądała jak te opisywane w legendach słyszanych od starszych znajomych. Mój gospodarz zaprzeczył także temu, że codziennie wieczorem piją wódkę ze szklanek. - Spodziewałam się jakichś ostrych akcji, wymiotowania przez okno, seksu na schodach, rzucania meblami... - pisałam następnego dnia do J., kiedy już się obudziłam, szczęśliwie bez kaca. - To bardziej pasuje do wyjazdu integracyjnego niż do imprezy gdzie większość się zna. Zazwyczaj zgony są ogarniane i wyprowadzane, bo trudno zostawić znajomych w potrzebie – odpisał.
Tak więc okazuje się, że obecnie legendarne demolki w akademiku hamuje koleżeńska solidarność.