
Mieszkam niedaleko akademika przy ulicy Polnej i czasami we wtorki o 22 widuję przed jego wejściem chwiejących się studentów. Raz byłam nawet sekundantem w bójce pod pobliskim Klubem Remont, w trakcie imprezy, która nie zdążyła się skończyć, gdy ja szłam już na zajęcia. - Niesamowity styl imprezowania. Ciekawe co dzieje się w samym akademiku – myślałam. Pamiętałam opowieści starszych znajomych – życie w domach studenckich było dla nich niczym nieustanna impreza, gdzie wódkę mierzono hektolitrami, czas na naukę prawie nie istniał, a dni liczyło się od jednego kaca do drugiego. Czy to utrzymuje się nadal? Niekoniecznie.
Tuż po zapadnięciu decyzji o tym, że redakcja wysyła mnie na jakże niebezpieczną misję i każe sprawdzić na własnej skórze, jak imprezują akademiki, napisałam do Patryka, weterana imprez w domach studenckich, żeby zapytać go, dokąd najlepiej pójść.
Plac Narutowicza, Alcatraz, 21:30. Po zdeponowaniu u portierki legitymacji studenckiej, którą wymieniłam na kartę gościa, poszłam na trzecie piętro i zostawiłam swoje rzeczy w pokoju J. Układając je na fotelu, ciągle żywiłam nadzieję, iż ten wieczór nie sprawi, że któreś z nas „zaginie w akcji” i będę musiała wracać do domu w krótkim rękawku.
"Polibuda: seks i wóda" pomyślałam. Seksu tam nie widziałam, ale wódę – owszem. I to w bardzo dużych ilościach. Kiedy weszliśmy do sali balowej, a raczej niewielkiego pokoju z kulą dyskotekową, zobaczyłam duży stół zastawiony kilkudziesięcioma butelkami wódki, gdzieniegdzie poprzetykanej chipsami i sokami. Styl picia chłopaków z politechniki jest najzwyklejszy na świecie – kieliszek na jeden łyk i przepijanie sokiem. Z jednym małym „ale” – powtarzają ten schemat z cztery razy większą częstotliwością niż moi znajomi. Nawet nie starałam się dotrzymać im tego tempa, które sprawiło, że o godzinie 22 większość gości była już wstawiona.
Pierwszy taniec ledwie przeżyłam, ze względu na ilość obrotów wokół własnej osi, które musiałam wykonać w ciągu dwóch minut, jednakże było świetnie – ostatni raz tańczyłam z kimś w taki sposób na weselu i naprawdę miło było zrobić coś niepodobnego do klubowego „tuptania”. Któryś z kolei taniec był już „macany”, co sprawiło, że nie chciałam ryzykować następnego, w obawie, że to tendencja wzrostowa i postanowiłam od tamtego momentu podpierać ścianę.
Kilkukrotnie musiałam odmówić wspólnego tańca. Za którymś razem zostałam za to niestety zwyzywana od p*zd (oberwało się też mojemu gospodarzowi, który mnie obronił, za co mu dziękuję) i stwierdziłam, że pora wracać do domu.
