Kultowe seriale i łatanie dziur, czyli o trudnościach towarzyszących nadrabianiu serialowych zaległości
Bartosz Wieremiej
27 listopada 2013, 18:41·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 27 listopada 2013, 18:41
Prawdopodobnie wszyscy już mamy listy seriali, których albo nigdy nie widzieliśmy, albo nie obejrzeliśmy do końca. Pełne są one pozycji lepszych, gorszych oraz takich, które określa się za pomocą słów typu wybitny czy kultowy. Produkcji, które w czasie przygody z telewizją doczekały się wielu nagród i licznych mów pochwalnych na swoją cześć. Kiedy w tym nadmiarze słów i pod przygniatającym wręcz ciężarem rozlicznych wyróżnień przychodzi nam się z taką produkcją zmierzyć... wcale nie jest to łatwe spotkanie.
Reklama.
Partnerem sekcji jest HBO
Serialowe listy zaległości bywają zresztą całkiem długie, choć może nie tak, jak te zapełnione nieprzeczytanymi książkami czy nieobejrzanymi filmami. Nie są również w tak dużym stopniu zależne od teraźniejszości, jak te zapełnione tytułami gier komputerowych, gdzie tzw. postęp techniczny często może utrudnić wszelkie nadrabianie – szczególnie, gdy próbuje się grać "tak jak się grało" w czasach powstania danej produkcji.
Ponadczasowe
Niektóre seriale, jak "M*A*S*H", są po prostu ponadczasowe, a posiadany sprzęt zdecydowanie nie utrudnia zapoznania się z nimi. Zresztą, z racji wędrowania po rozmaitych telewizyjnych erach, zmieniają się powody, dla których wpisy na naszych listach są akurat takie, a nie inne. Niektórych rzeczy nie wypada nie znać, a i zawsze też znajdzie się trochę miejsca na pozycje z kojarzone z okresem dzieciństwa – wiwat nostalgia.
Niekiedy dany serial pojawia się w charakterze ostatecznego argumentu na coś, a jego brak w określonym artykule uznawany jest za co najmniej ciężkie przewinienie – taką funkcję w komentarzach pod artykułami w dziale Seriale naTemat pełni chociażby "Rodzina Soprano" HBO.
Czasami ktoś mocno poleca nam daną produkcję i pomimo że minęło kilka lat, to takie polecenie pozostaje w charakterze spadku po znajomości – u mnie takim serialem zawsze było "Carnivàle". Są wreszcie seriale, które wszyscy chwalą, a mało kto oglądał i z bliżej niezrozumiałego powodu w takim kontekście najczęściej pojawia się "Prawo ulicy".
Gwar, koncentracja i rzeczy drobne
Kiedy już przyjdzie się nam zabrać za nawet którąś z trzech wyżej wymienionych produkcji, od razu pojawia się dziwne poczucie odpowiedzialności – w końcu w żadnym wypadku nie chodzi o zwykłe seriale. Jest w tym również element zobowiązania, przecież w grę wchodzi poświęcenie od kilkunastu do kilkudziesięciu godzin. Potrzebna jest również odrobina cierpliwości, wszakże gdy już się przyznamy, że zaczęliśmy coś oglądać, prędzej czy później padnie zabójcze wręcz pytanie: "Czy już widziałeś/aś jak [tu wstawić imię bohatera] robił [tu wstawić rzecz, którą ów bohater miałby zrobić]?", poprzedzone rzekomo niegroźnym: "A na którym sezonie jesteś?".
Czasem potrzebna jest odrobina samokontroli w poszukiwaniu informacji na temat określonej produkcji. Przykładowo źle może się skończyć zgłębianie tekstowej otoczki "Carnivàle", przed zapoznaniem się z powstałymi dwoma sezonami. Nawet na stronach i podstronach poświęconych serialowi w anglojęzycznej Wikipedii mnóstwo jest wypowiedzi odautorskich – sekretów zdradzonych m.in przez twórcę serialu, Daniela Knaufa, dotyczących tak przyszłych losów poszczególnych bohaterów, jak i tego, co zdołano pokazać na ekranie.
W tym właśnie zgiełku ginie szczególnie historia brata Justina (Clancy Brown) – jego niepokojąca i dziwna podróż w pierwszej serii. Próby łączenia tego, co się przeczytało, przed zabraniem za ten serial, z tym, co się widzi na ekranie, i poszukiwanie ewentualnych rozbieżności może spowodować także, że z produkcji powoli uleci ta niesamowita atmosfera, pozwalająca na przymykanie oczu na wszelkie niedoskonałości narracji. Gubi się wtedy wszystkie cudowne detale, pozornie nieistotne sceny, dekoracje, a czasem i niektórych bohaterów.
W morzu drobnych sytuacji można się też pogubić w "Prawie ulicy". Odrobina nieuwagi w pierwszym sezonie lub konsekwentne przewijanie wszystkich pozornie nieistotnych scen, jak chociażby nauki gry w szachy w odcinku "The Buys" powoduje, że los Wallace'a (Michael B. Jordan) w dalszej części sezonu może stać się nam zupełnie obojętny. Z drugiej strony, ta niemożność przewijania do przodu staje się również przyczyną komplikacji. Jak się odseparować od świata na wystarczająco długo, by spokojnie wchłonąć wszystkie te wyjątkowe sceny?
Z podobną sytuacją można się spotkać w "Rodzinie Soprano". Może to tylko mój brak szczęścia, ale za każdym razem, gdy się odwracałem od ekranu lub odchodziłem od niego, któremuś z bohaterów trafiała się fantastyczna kwestia. Trudno także pominąć fakt, że na obecny odbiór tej wybitnej produkcji wpłynęła przedwczesna śmierć Jamesa Gandolfiniego. Nie potrafię wyjaśnić tego odczucia, ale serial Davida Chase'a ogląda się obecnie zupełnie inaczej.
Ale przecież wiadomo, że warto
Pomimo wszystkich tych uwag, warto skreślać kolejne punkty z list serialowych zaległości. Przecież rzeczy dobre nie muszą być wcale łatwe w odbiorze, a i spotkanie z historią telewizji to zawsze niezły pomysł.
Jest to też zupełnie inny typ wyzwania niż typowe oglądanie seriali – tutaj nie trzeba na nic czekać. Można po prostu brnąć do z góry ustalonego końca – przecież nagle nie pojawią się nowe odcinki czy setki alternatywnych zakończeń. I nie ma co poprzestawać w połowie, nawet jeśli w pewnych momentach pojawia się zmęczenie. Skończenie serialu jest szalenie satysfakcjonującym doświadczeniem. Szczególnie gdy dotrze do nas, jak wielkim było to wyzwaniem.