Piloci, z którymi rozmawialiśmy, podkreślają zgodnie, że pomimo postępu technologicznego w lotnictwie żaden komputer nie zastąpi za sterami człowieka. Ale badacze z amerykańskiego Federalnego Urzędu Awiacji alarmują, że w czasach, gdy niemal cały lot samolotu pasażerskiego może odbyć się na autopilocie, członkowie załogi stopniowo... zapominają, jak się lata.
6 czerwca tego roku podczas lądowania w San Francisco w płomieniach stanął Boeing 777 koreańskich linii lotniczych Asiana. Zginęły dwie osoby, ponad 180 było rannych. Badający przyczyny wypadku dziennikarze “Bloomberg Businessweek” zwrócili wówczas uwagę, że powodem mogło być wyszkolenie koreańskich pilotów, którzy choć świetnie znają wszelkie procedury, nie są wystarczająco dobrze nauczeni samodzielnego sterowania samolotem.
Feralnego dnia w San Francisco nie zadziałało jedno z lotniskowych urządzeń, które pozwala na automatyczne naprowadzenie samolotu na odpowiednią ścieżkę lądowania. Koreańczycy zostali o tym ostrzeżeni: wiedzieli, że będą musieli lądować “manualnie”. Niestety, zeszli zbyt nisko i zawadzili o stojący przed pasem startowym falochron.
Autopilot błogosławieństwem...
Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że postępująca komputeryzacja i automatyzacja w lotnictwie (zwłaszcza pasażerskim) bezpośrednio przekłada się na wzrost ogólnego poziomu bezpieczeństwa lotów. Niepewny, niestały i omylny “czynnik ludzki” zyskał bowiem potężnego sprzymierzeńca w postaci komputerów, które coraz doskonalej i pełniej zdejmują z barków pilotów ogromną liczbę zadań, zostawiając coraz mniej miejsca na popełnienie jakiegokolwiek błędu.
Maszyny psują się lub mylą relatywnie rzadko – wedle ekspertów lotniczych ponad 75 proc. “zdarzeń lotniczych” to nie wynik usterek czy zużycia sprzętu, lecz błąd członków załogi czy obsługi naziemnej. Trudno się zatem dziwić, że piloci w coraz większym stopniu polegają na odczytach pokładowych komputerów i procesach przez nie wykonywanych, sami usuwając się nieco w cień.
Niestety, jak twierdzą autorzy raportu opracowanego na zlecenie amerykańskiego Federalnego Urzędu Awiacji (Federal Aviation Administration), taki stan rzeczy ma też swoje negatywne konsekwencje: liczni piloci stali się tak zależni od pokładowej “automatyki”, że coraz słabiej radzą sobie, gdy coś pójdzie nie tak i sami muszą wziąć stery w swoje ręce. Tak, jak było w przypadku lotu Asiany.
– Wśród pilotów mniejszych samolotów mówi się czasem, że o ile nasze latanie można porównać do jazdy samochodem, o tyle piloci samolotów pasażerskich są jak kierowcy autobusu: jadą po prostu z punktu A do punktu B, nie musząc w zasadzie wykazywać się żadną osobistą inicjatywą – mówi nam anonimowo instruktor szkoły pilotażu z południowej Polski.
... i przekleństwem pilota
Wedle opracowania, do którego dotarł “Wall Street Journal”, “piloci czasem zbyt mocno polegają na zautomatyzowanych systemach i mogą być niezbyt skłonni do samodzielnego działania”, a także “brakuje im wystarczających umiejętności i wiedzy”, by samodzielnie panować nad trajektorią lotu. Problemem bywa również fakt, że komputery pokładowe w samolotach pasażerskich stają się tak zaawansowane i wszechobecne, że nie każdy pilot w pełni rozumie ich działanie.
Arkadiusz Jesionek, szef pilotów i wyszkolenia w GoldWings Flight Academy jest również pilotem samolotów pasażerskich. Bez ogródek mówi o tym, że w dzisiejszych czasach są już takie modele samolotów Airbus, które właściwie nie muszą wychodzić z autopilota nawet podczas lądowania. Jego opinię potwierdza Roman Peczka z magazynu “Przegląd lotniczy”.
– Jeśli mamy do czynienia z nowoczesnym, zautomatyzowanym lotniskiem, teoretycznie lądowanie również może być w pełni automatyczne. Pilotowi pozostaje jedynie zaplanowanie całego manewru oraz wprowadzenie do komputera parametrów dotyczących prędkości czy zniżania – mówi Roman Peczka.
Latanie jak jazda na rowerze
Obaj nasi rozmówcy nie zgadzają się jednak z ogólną wymową artykułu w “Wall Street Journal”. Arkadiusz Jesionek zauważa, że wcale nie jest tak, iż powietrzna automatyka coraz bardziej przerasta pilotów: – Jest wręcz przeciwnie: samoloty są coraz prostsze w obsłudze – mówi. Jego myśl rozwija Roman Peczka z Przeglądu Lotniczego wskazując, że system komunikacji między komputerami a pilotem skonstruowany jest tak, by człowiek w danym momencie widział tylko to, co jest naprawdę najistotniejsze. – Z całą pewnością piloci nie są przeładowani informacjami – ocenia.
Jesionek broni też pilotów (przynajmniej tych w Polsce), których oskarża się o coraz mniejsze umiejętności manualnego sterowania samolotem: – W naszym kraju piloci co pół roku muszą przechodzić szkolenie na symulatorze, na którym “odświeża się” ich umiejętności – tłumaczy. W czasie tego treningu ćwiczy się właśnie sposoby reagowania na nieprzewidziane, ekstremalne sytuacje. – To często nawet najbardziej nieprawdopodobne scenariusze – dodaje Roman Peczka.
Arkadiusz Jesionek przyznaje jednak, że trafiają się takie sytuacje, gdy piloci dosłownie zapominają o podstawach latania. – Do takich wniosków można dojść np. patrząc na katastrofę samolotu Air France, który runął w 2009 roku do Atlantyku. Maszyna wpadła w korkociąg, a piloci nie byli w stanie z niego wyjść – mówi Jesionek.
Wiele wskazuje na to, że odpowiedź na pytanie o umiejętności pilotów zależy w dużej mierze od obowiązującego w danym kraju systemu szkolenia. “Bloomberg Businessweek” wskazywał na niedostatki modelu koreańskiego, z kolei piloci, z którymi rozmawialiśmy podkreślają, że w Polsce nikt nie zapomina o podstawach manualnego pilotażu.
– Już na etapie podstawowego szkolenia uczy się pilotów, by “czuli” maszynę wszystkimi zmysłami. Z każdą chwilą spędzoną za sterami to "wyczucie" samolotu staje się coraz mocniejsze. To sprawia, że z lataniem jest jak z jazdą rowerze – tej umiejętności się po prostu nie zapomina, niezależnie od tego, jak bardzo postępuje proces automatyzacji – podsumowuje Roman Peczka.
W przypadku zbadanych katastrof i innych incydentów mniej więcej ⅔ pilotów miało trudności z manualnym sterowaniem samolotem lub popełniało błędy w obsłudze pokładowych komputerów. CZYTAJ WIĘCEJ
Roman Peczka
"Przegląd lotniczy"
Widziałem trening, podczas którego instruktor najpierw “zarządził” awarię hydrauliki, później zderzenie z ptakiem i awarię silnika, a na koniec przebicie opony. Dzięki takim ćwiczeniom pilot ma dokładnie przećwiczone procedury awaryjne i w chwili realnego niebezpieczeństwa działa niemal jak automat.