- W teatrze zawsze grałem bardzo dużo, dostawałem wiele nagród, jakieś grand prix i inne takie. Tylko telewizja mnie niespecjalnie kochała. A jak już pokochała, to obsadziła w roli Ferdynanda Kiepskiego - wzdycha Andrzej Grabowski. Jak jednak przyznaje, i tę rolę udało mu się docenić. W rozmowie z Anną Wittenberg porównuje Ferdka z postaciami stworzonymi przez największych rosyjskich pisarzy.
Właśnie mija panu 40. rok na scenie. Co pana na nią ściągnęło?
Głupota. Zdawałem maturę mając siedemnaście lat, więc nie byłem jeszcze za dobrze rozwinięty umysłowo.
Posłali pana rok wcześniej do szkoły, więc chyba pan był.
Umiałem czytać, umiałem pisać, dodawać i odejmować również umiałem. Powiedzmy sobie szczerze, to nie było specjalnie trudne.
Ale chciał pan grać od dziecka?
Chciałem być księdzem.
I co się stało z tym marzeniem?
Wszedłem w okres dojrzewania i mi przeszło.
To dlaczego akurat aktorstwo?
Wie pani, ja się po prostu chciałem dostać do szkoły teatralnej. Mikołaj, mój brat, tam studiował, więc jeździłem do niego czasem na wagary i mi się spodobało. Były ładne dziewczyny i fajne chłopaki. Do tego nie było matematyki, tylko takie ćwiczenia jak wiersz, dykcja, impostacja głosu, zadania aktorskie... No umówmy się, co to za przedmioty?
A jak już się tam dostałem, to musiałem zostać i pracuję w tym zawodzie. To jest dość idiotyczny zawód. Wyobraża sobie pani, że ja jednego dnia udaję wieczorem króla, a drugiego - szewca? A piątego – chorego z urojenia?
A czasem wszystko w jednym spektaklu.
No i sama pani widzi, że to durne. A dla mężczyzny to już w ogóle.
To po co pan to robi?
A co ja innego umiem? Nic innego nie umiem. A jak chcą się na mnie patrzeć i jeszcze mi za to płacą...
I jeszcze świętują pański jubileusz.
Do Teatru 6.piętro, gdzie za chwilę mamy premierę spektaklu „Czechow żartuje!”, ściągnął mnie Michał Żebrowski. Trzy lata temu zaproponował, żebym zagrał u niego monodram. Ale, że ja nie lubię monodramów, więc odmówiłem. Michał nie dawał za wygraną i zapytał mnie, co w takim razie chciałbym u niego zrobić. I tak zaczęliśmy grać „Chorego z urojenia”, którego wcześniej przez dziesięć sezonów robiłem z inną obsadą w Krakowie.
Gramy to już dwa lata, jakieś osiemdziesiąt spektakli, więc jakiś czas temu przyszedł do mnie z kolei Żenia Korin [współwłaściciel i dyrektor artystyczny Teatru 6.piętro – red.] i pyta: co byś chciał jeszcze? Na to ja mówię – Czechowa, bo nigdy nie grałem. A on zrobił nowe tłumaczenie i adaptację jednoaktówek. I teraz mam. Straszna to robota. Niewiarygodna praca.
Niewiarygodnie męcząca?
Owszem, strasznie dużo tekstu do nauczenia. Wie pani, to jest pięć jednoaktówek, a w każdej gram kogo innego. Cały problem polega na tym, że każda z tych postaci musi być inna, ale jak gra ją ten sam człowiek, z jego tembrem głosu, z jego wyglądem, z jego sposobem poruszania się, z jego tuszą, to musi dokonać niebywałych rzeczy, żeby to było przekonujące. Więc czasem mamy próby po pięć godzin, czasem po siedem. A potem jest nauka tekstu, nauka tekstu, nauka tekstu...
To czemu pan tak chciał tego Czechowa?
Bo go uwielbiam, jest strasznie śmieszny i mądry przy okazji. Czechow nieustannie uprawiał zawód lekarza, przychodzili do niego i chłopi, i mieszczanie, i posiadacze ziemscy, i ci głupi, i ci mądrzy, i ci piękni, i ci brzydcy, i ci, którym się wydaje, że są mądrzy, a są głupi... A on obserwował i spisywał. Dlatego czasem przez komedię przedziera się dramat.
Jednoaktówki Czechowa to jest też zresztą sprawdzian i popis dla aktora. Jak się przechodzi tyle razy w tak krótkim czasie z postaci w postać, można zobaczyć, czy ktoś jest aktorem, czy celebrytą-aktorem.
Mówi pan tak, jakby całe życie o tym marzył. A tymczasem w wywiadach pan zastrzega, że nie marzył nigdy o żadnej roli.
To była raczej kalkulacja, analiza. Uwielbiam czytać Czechowa, uwielbiam chodzić na wszystkie Czechowy, jakie są grywane w teatrach. Wobec tego doszedłem do wniosku, że „pod koniec” mojego długiego życia powinienem tego Czechowa w końcu zagrać (choć teraz ledwo zipię, po prostu zdycham!). Ale to prawda, że nigdy nie marzyłem o rolach, ponieważ jak raz zdarzyło mi się o jednej zamarzyć, to jej nie dostałem. Dostał ją Jurek Kryszak, który był ze mną na roku. I wtedy postanowiłem nie marzyć.
Jest coś, czego by pan nie zrobił na scenie?
Prawdopodobnie to samo, czego bym nie zrobił w filmie.
…
Czegoś, co wykracza poza moją moralność. Co wcale nie oznacza oczywiście, że nie zagrałbym zbrodniarza, bo nie raz grywałem kryminalistów.
To kogo by pan nie zagrał?
Lata temu któraś z redakcji publikowała artykuł o tym, że ktoś z Samoobrony napisał scenariusz filmowy i podobno mają zaproponować rolę Andrzeja Leppera albo Rewińskiemu, albo Gajosowi, albo mnie. No i dzwonili do nas zapytać, czy byśmy się nie zgodzili. Odpowiedziałem, że jeśli scenariusz napisał ktoś z Samoobrony, to bym nie zagrał. Zagrałbym za to, jeśli scenariusz napisałby Machulski. Rozumie pani różnicę? Nie chciałem gloryfikować postaci, która... O nieobecnych i umarłych się źle nie mówi, więc powiem tylko, że nie zgadzałem się z tym, co reprezentował.
Ale w końcu panu nie zaproponowali?
Nie, więc w zasadzie nie ma o czym gadać. Często opowiadam w wywiadach taką anegdotę. Po emisji pierwszych odcinków Kiepskich spotkał mnie w Krakowie kolega i powiedział: widziałem, widziałem, w takim gównie grasz. Ja bym odmówił. Na co ja go zapytałem, czy mu ktoś zaproponował. Powiedział, że nie. Właśnie. To jak ci zaproponują, to se odmów.
Jak zagrasz w reklamie, to zaraz znajdują się aktorzy, którzy mówią: „o, zeszmacił się! Coś okropnego. Nigdy bym tak nie zrobił”. No jasne, nigdy nie dostaniesz takiej propozycji, to ci łatwo zrezygnować. A jakbyś miał do zarobienia 100 tys. złotych w ciągu dnia, ciekawe, czy byś tak powiedział...
Która rola jest dla pana najważniejsza jak do tej pory?
Wie pani, ja gram od czterdziestu lat, więc trudno mi jest z tej perspektywy wymienić jedną. Był „Scenariusz dla trzech aktorów”, „Łgarz” „Chory z urojenia”. Ja w teatrze zawsze grałem bardzo dużo, dostawałem wiele nagród, prestiżowych, ważnych, jakieś grand prix i inne takie. Tylko telewizja mnie niespecjalnie kochała. A jak już pokochała, to obsadziła w roli Ferdynanda Kiepskiego. Choć i tej roli trudno nie doceniać, bo to jest przecież 15 lat grania. W styczniu znów nagrywamy kolejne odcinki.
Nie ma pan dość?
Już nie.
A miał pan?
Oczywiście. Od samego początku.
Co się zmieniło?
Kiepscy się zmienili, są mądrzejsi, to nie jest wyłącznie płaska komedia. Zdarzają się odcinki tak dobre, że bez przesady porównuję je z Czechowem, z Gogolem, z Gombrowiczem czy Kitowiczem. Ale zmieniła się też i optyka ludzi dotycząca tego sitcomu. Wie pani, że teraz większa część widowni to są ludzie z wyższym wykształceniem? W Polsce nie ma moim zdaniem człowieka, który by nie rozpoznawał postaci z Kiepskich. W końcu każdy jakiś tam samogwałt w życiu uprawiał.