Niedawny raport Komisji Europejskiej na temat innowacyjności w UE był dla Polski jednocześnie powodem do dumy, jak i zakłopotania. Choć odnotowujemy nad Wisłą kolejne wspaniałe odkrycia, zakwalifikowano nas do grona "innowatorów o skromnych wynikach". Bo polskiej nauce wciąż brakuje pieniędzy, ale badacze przychodzą po nie głównie do państwa. – Trzeba stworzyć rynek dla wyników badań. Dopóki nie ma popytu po stronie przedsiębiorców, w nauce tworzy się rozwiązania bez motywacji, o których wiadomo, że nie będą miał nabywców – mówi naTemat były wiceminister gospodarki Adam Szejnfeld.
W cyklu "Nie tylko Skłodowska" przedstawiamy sylwetki młodych, zdolnych polskich naukowców oraz ich osiągnięcia i plany, których nie mają szans zrealizować bez odpowiedniego finansowania swoich badań. A statystyki nie kłamią... W tym roku na rozwój polskiej nauki państwo mogło przeznaczyć zaledwie 0,4 proc. naszego PKB, wliczając już dofinansowanie z programów unijnych. I to wcale nie wyjątkowa sytuacja wywołana tym, że w kryzysie potrzeby naukowców musiały ustąpić innym, ważniejszym wydatkom. Kryzys w finansowaniu nauki trwa tak długo, jak długo aktualne jest powiedzenie, że w Polsce to kryzys trwa permanentnie.
Na nauce zaczęli oszczędzać już PRL-owscy pierwsi sekretarze. Inne priorytety miała również III RP i mimo zapewnień o konieczności wykonania skoku cywilizacyjnego, które pojawiają się w każdym kolejnym exposee, niewiele się zmienia. Gdy rządzący zdobywają się na chwilę szczerości przed naukowcami, przyznają otwarcie, iż państwa po prostu nie stać na finansowanie wielkich odkryć.
Mecenasów brak, ale kupców byłoby wielu
Dlaczego alternatywą nie są więc pieniądze prywatnych mecenasów? Wielkie koncerny, jak i drobni przedsiębiorcy nie mają zbytniej ochoty, by grać tę rolę. Nie dlatego, że nie chcieliby finansować badań naukowych. Oni oczekują jednak konkretnych wyników pasujących do ich potrzeb. Tu zaczynają się problemy.
– Kiedy nie udało nam się zdobyć publicznego grantu na projekt, którego realizacja mogłaby ustawić cały zespół na wiele lat, z częścią naszego zespołu wynegocjowaliśmy kontrakt z dużym koncernem paliwowym. Właściwie mieliśmy kilkaset tysięcy złotych w ręku, gdy na model finansowania polegający na realizacji zamówienia nie zgodził się kierownik naszego instytutu – mówi mi młody naukowiec z jednej z krakowskich uczelni technicznych.
Jak wspomina, jego przełożony uznał, że na państwowej uczelni finansowanie badań będących w zasadzie zleceniem z sektora prywatnego będzie wymagało nie tylko zbyt wielkich trudności formalnych, ale wystraszył się także... zniewolenia. – Usłyszeliśmy, że ktoś z jego dorobkiem nie może sobie pozwolić na zostanie zakładnikiem biznesu – dodaje mój rozmówca.
O specyficznym podejściu środowiska naukowego do poszukiwania środków, szczególnie tych pochodzących z sektora prywatnego, niedawno mówiła również prof. Lucyna Woźniak. Podczas październikowej debaty „Finansowanie nauki w Polsce" prorektor łódzkiego Uniwersytetu Medycznego wskazywała na przyzwyczajenie naukowców do walki o indywidualne granty naukowe.
– Oczywiście oznacza to promowanie bardzo zdolnych młodych ludzi, którzy aplikują o te granty, ale powoduje to pewne oderwanie ich od rzeczywistości – przekonywała. – Wydaje mi się, że niezwykle istotnym elementem jest wprowadzenie takiej metody, która pozwalałaby od samego początku tworzyć grupy badawcze, które będą nastawione na rozwiązanie problemu – dodała.
Nie ma pieniędzy na drobnostki...
Podobnie o finansowaniu nauki mówi w rozmowie z naTemat były wiceminister gospodarki, Adam Szejnfeld. – Jestem zwolennikiem tego, by dofinansowywać głównie przedsiębiorców, a nie naukowców. Firmy, a nie instytuty. Bo i tak ostatecznym beneficjantem tych pieniędzy będą naukowcy i uczelnie. Jednak pieniądze trafią do nich przez przedsiębiorców i wtedy produkcja będzie odbywała się pod zlecenie, a nie na półkę. Potrzebujemy efektywnych rozwiązań, które pomogą wygrać konkurencję – mówi wprost.
Zdaniem Adama Szejnfelda, w Polsce zbyt mocno skupiamy się na debatowaniu nad finansowaniem nauki, a nie tylko w braku pieniędzy leży problem. Przede wszystkim wyzwaniem jest bowiem stworzenie efektywnego systemu finansowania i rynku dla wyników badań. Ponieważ dopóki go brakuje, nie ma też prawdziwego popytu po stronie przedsiębiorców. Poseł przekonuje, że w polskiej nauce zbyt często mamy do czynienia z tworzeniem bez większej motywacji, co odstrasza potencjalnych inwestorów.
– Zbyt często tworzymy w Polsce rozwiązania bardzo ciekawe, ale opracowywane w zupełnej abstrakcji od tego, czy są praktycznie potrzebne. Dla wielu jednak nie to jest najważniejsze. Grunt „przerobić kasę”, albo realizować za czyjeś pieniądze swoje pasje. To drugie jest też potrzebne, ba jest nawet i piękne, lecz nam potrzebne są dzisiaj wymierne efekty, a nie nawet wspaniałe osiągnięcia, ale nadające się jedynie do zamieszczania w naukowych wydawnictwach. To problem, którego wielu niestety nie dostrzega, nie rozumie ciągle upatrując panaceum w zwiększaniu nakładów. Szczególnie tych z budżetu państwa. – ocenia polityk.
Zakładnicy wolni jak nigdy dotąd?
Nie brakuje jednak badaczy, którzy są otwarci na zmiany. – Współpartnerami mogłyby być firmy, które mają potrzebę, ochotę i głębokie przekonanie, że trzeba badać, wejść w research i development po to, by coś osiągnąć. Obecnie rozdzieliliśmy bardzo w sposób zasadniczy drogę badań naukowych od drogi badawczo-rozwojowej, do której właściwie nasi pracownicy naukowi wchodzą znacznie później, niż robią to np. młodzi ludzie w krajach, w których od samego początku tworzą się zespoły do rozwiązywania problemów – tłumaczyła podczas wspomnianej wcześniej debaty prof. Woźniak.
– Znam przykłady odmawiania przyjęcia pieniędzy ze środków prywatnych i oczekiwania grantów tylko publicznych. Dlaczego? Bo w przypadku pieniędzy prywatnych trzeba się wykazać w określonym czasie określonymi efektami. Publiczne pieniądze natomiast może i są trudniejsze do dostania, ale łatwiejsze do wydania. Jest też jeszcze inna kwestia. Prywatnych pieniędzy w zasadzie nie można przetransferować „na własne konto”, publiczne natomiast z łatwością. Mam tu na myśli chociażby prawa autorskie, prawa do patentów, prawa do znaków towarowych, itp – przekonuje tymczasem Adam Szejnfeld.
– Nauka w pewnym sensie powinna stać się zakładnikiem biznesu. Wtedy może wreszcie nie będziemy mieli problemu z transferem wyników pracy naukowców do gospodarki. W przeciwnym razie powiększane nakłady nigdy nie będą się przekładały na zyski w zakresie innowacyjności, tworzenia nowych technik i technologii. Pieniądze będą wypychały kieszenie beneficjantów, a teoretyczne dywagacje i eksperymentalne rozwiązania będą wypychały szuflady biurek – dodaje .
Nasz rozmówca przypomina, że dziś niewielkie środki na naukę przeznacza nie tylko państwo, ale i sektor prywatny. – Mamy ograniczone środki zarówno publiczne, jak i prywatne. One razem wzięte są wciąż skromniutkie w stosunku do tego, co potrafią wyłożyć największe firmy świata. Przypuszczam, że budżet niejednego globalnego przedsiębiorstwa na badania i rozwój może być wyższy niż wszystkie pieniądze przeznaczane w Polsce na naukę. Musimy mieć świadomość tej skali i koncentrować środki, a nie je rozpraszać. Na to stać innych, ale nie nas. Nam trzeba konsolidacji i skupienia się nad priorytetami dającymi szanse na praktyczne zastosowanie. Winny temu służyć pieniądze - i publiczne i prywatne. Priorytetem jednak musi być wsparcie popytu na wyniki badań. Trzeba więc koniecznie budować rynek – mówi polityk.