Po prawie całym dniu czekania w kolejce na casting do „The Voice of Poland” postanowiłem porzucić marzenia o występach na wielkiej scenie. Podobnie jak sporo innych osób. Pół dnia koczowania i nicnierobienia, a światła na końcu kolejkowego tunelu nie było nawet widać. Może nie poznałem komisji, ale kilka godzin spędziłem z potencjalnymi uczestnikami programu. Na własnej skórze przekonałem się, że walka o muzyczne marzenia to ciężki (i nudny) kawałek chleba. Ale i tak mam dla Was niespodziankę.
Na miejsce, czyli do siedziby TVP, wpadam godzinę po otwarciu rejestracji. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak duży to był błąd. Od razu widzę jakąś listę – jak na studiach do dziekanatu. Atmosfera też podobna: masa ludzi, tłok i powolne odliczanie: ilu jeszcze?. Wpisuję się – ładny numer w kolejce... 99. Patrzę na ludzi i już na pierwszy rzut oka widzę, że jest tam zdecydowanie więcej osób niż wskazuje lista. Może to rodzina? Ciekawe ile godzin będę czekał: dwie, trzy? – te pytania siedzą mi w głowie. Potem okazuje się w jak wielkim błędzie byłem.
Lista odhaczona, ale to nie koniec papierkowej roboty. Teraz biorę do ręki formularz zgłoszeniowy, ale zdążam wpisać tylko imię i nazwisko. Mniej więcej w tym czasie po raz pierwszy daje o sobie znać człowiek, który w ciągu dnia stanie się jednym z negatywnych uczestników tego spektaklu. Ochroniarz z pistoletem za pasem żąda, by wszyscy weszli jeszcze dalej, choć tak naprawdę nie ma tam już miejsca. Ten argument nie pomaga, wszyscy się ściskają, stoimy na korytarzu ściśnięci jak sardynki w puszce.
Im dalej, tym większy tłum
Jeśli myślicie, że za mną długa droga, jesteście w sporym błędzie. Dopiero teraz pora zostawić kurtkę w szatni. Przeciskam się przez tłum, zdejmuję nakrycie.
– Pan na casting? – pyta mnie szatniarz. Odpowiadam, że tak. Błąd. Okazuje się, że „szatnia jest tylko dla gości TVP, a uczestnicy castingu nimi nie są”. No cóż, zakładam z powrotem kurtkę i szukam miejsca, gdzie jest trochę mniej ludzi.
Muszę w końcu zakończyć drugi etap rejestracji, czyli wypełnić kartę castingową. Problem w tym, że nie ma gdzie. Jedyna pusta płaska powierzchnia, to stojąca przed kioskiem zamrażarka z lodami. Może być. Odpowiadam na różne pytania: wiek, pochodzenie, wpływy muzyczne, preferencje. Dalej widzę pola dla „zawodowców”, czyli pytania o to, czy prowadzę różne strony internetowe. Nie, nie mam żadnej. Wszędzie stawiam kreski. Nie śpiewam też w żadnym zespole, chyba że w sanitarnym „Łazienka”.
Przyjechali tu z całej Polski
Formularz wypełniony, więc trzeba się czymś zająć. Wychodzę przed budynek, do mojego numeru jeszcze daleka droga. Przed wejściem stoi dwóch chłopaków, palą papierosy. – A was co ściągnęło do „The Voice of Poland”? Macie jakieś doświadczenie w śpiewaniu? – zaczepiam ich. Okazuje się, że to koledzy ze szkoły aktorskiej. Jeden przyjechał na casting aż z Władysławowa, drugi mieszka w Warszawie, ale pojawił się tu tylko w postaci przyjacielskiego wsparcia. – Kumple namawiali mnie, bym spróbował swoich sił. Dużo śpiewałem podczas zajęć w szkole aktorskiej. Wiele osób uważa, że mam talent – opowiada Aleksander.
Obok nas pewna grupka rozgrzewa swoje struny głosowe. Nastroje mają doskonałe, choć później się to zmieni. Z pokoju przesłuchań dopiero wyszły pierwsze osoby, więc nikt nie zdaje sobie sprawy, ile tak naprawdę będziemy musieli czekać. Stoję obok i się im przysłuchuję. Luźna rozmowa, wymieniają się informacjami, kto skąd przyjechał, co robi. Zamieniam parę słów i wchodzę do środka. Zdążyłem zmarznąć.
Koczowanie na korytarzu
Wewnątrz atmosfera jak ta z egzaminów na studiach. Ludzie koczują na korytarzu, czekając aż pani wyjdzie i wyczyta ich nazwisko. Zaczynam rozmawiać z Andrzejem, który przyjechał tu z Białej Podlaskiej. Chce zaśpiewać piosenkę z polskiego musicalu. – Kazali przygotować dwie piosenki, w tym jedną polską, stąd taki wybór. Trzeba śpiewać to, co się lubi – mówi.
Siedząca obok dziewczyna ma bardziej jazzowy repertuar. Dlaczego akurat jazz? – U siebie w Trójmieście śpiewam w różnych zespołach. Wcześniej próbowałam się dostać do innego programu z jedną z moich grup. Niestety nie spodobaliśmy się jury. Może tym razem los się do mnie uśmiechnie – zastanawia się.
Podobnych osób wydaje się być więcej. Szukając jakiegoś wygodnego miejsca do wyczekania tych kilku godzin natrafiam na klatkę schodową. Zajmuję tam miejsce wśród tłumu i zaczynam czytać gazetę. Po chwili para obok zaczyna się oburzać. Jest godzina 13:00, a przesłuchano dopiero 30 osób. Ludzie kręcą się w tę i z powrotem.
Jak uczestnicy castingu chcieli pomóc organizatorom
– Dziesięć osób na godzinę to jakiś skandal – skarży się siedzący obok mnie chłopak. – Jak oni przesłuchują, że dopiero tyle osób weszło? Mogliby podzielić się na kilka komisji, przesłuchiwać po trzy minuty każdą osobę. Muszą coś zmienić, bo na razie takie tempo to żenada. Specjalnie wstałem wcześnie, by zdążyć na ten casting, a na razie zapowiada się, że do 18:00 się nie wyrobimy – żali się.
Nie musieliśmy długo czekać na to, aby na schodach powstała samozwańcza komisja ds. castingu. W jej skład weszły głównie osoby spoza Warszawy, tak więc jej decyzje dyskryminowały warszawiaków. – Powinno się najpierw wpuszczać osoby przyjezdne, bo wiadomo, że mają dalej do domów – stwierdziła jedna z dziewczyn. Inni szybko podłapali tę retorykę. – Dokładnie, kto mieszka dalej, ten czeka krócej, w końcu ktoś z Suwałk ma dłuższy powrót do domu niż warszawiak – dało się słyszeć.
Na szczęście ta oddolna inicjatywa nie trafiła do producentów programu. Trafiła za to inna. Wcześniej wspomniałem, że na korytarzu było zdecydowanie więcej osób niż widniało na liście. Okazuje się, że przed listą, na której byłem 99. (drukowana) powstała inna, napisana długopisem. Stworzyli ją między sobą uczestnicy castingu, którzy przybyli tu o szóstej rano. Było na niej kolejne kilkadziesiąt osób, nagle z 99 miejsca spadłem na około 180. O dziwo – nikt się o nagłe przesunięcia nie wykłócał.
Wrażenia z bycia "w środku"
Z przesłuchania właśnie wychodzi Andrzej. Pytam go o szczegóły. – Na początku każdy z grupy zaproszonych osób musi zaśpiewać a'cappella całą piosenkę. Po niej eliminuje się kilkoro uczestników. Drugą śpiewamy z podkładem muzycznym. Miałem ten musical przygotowany, ale nie pozwolili mi go zaśpiewać. Sprawdzili co mam na pendrivie i puścili mi coś innego. Nie znałem do końca tekstu, więc zmyślałem. Ale co z tego? Super było, bardzo mi się podobało – mówił uśmiechnięty od ucha do ucha Andrzej.
Wychodzę przed budynek, tam ciągle jest Aleksander z kolegą. Chłopak zastanawia się, czy w ogóle warto czekać do końca dnia. Doszedł do wniosku, że nie warto. – Po co czekać w niepewności. Nie chce mi się cały dzień tu stać, by usłyszeć, że mam przyjść jutro – mówi na pożegnanie. Tuż przy drzwiach stoi grupa dziewczyn, która postanowiła urozmaicić sobie oczekiwania, pijąc butelkę wina. Nagle dziewczyny zrywają się, krzycząc „O fak, teraz nasz kolej, wyczytali nasze nazwiska”.
Znów jestem w środku. Gdzieś słyszę gitarę. To normalne, w końcu organizatorzy powiedzieli, że można przynieść ze sobą instrumenty. Widzę grupkę śpiewającą „Teksańskiego” oraz inne piosenki. Wszystko wygląda ładnie dopóki nie przychodzi pan ochroniarz: – Proszę przestać śpiewać, tu się nie śpiewa – powiedział gburowatym tonem. Przy okazji znowu przegonił wszystkich w głąb korytarza.
Artyści z procentami...
Na zewnątrz pojawia się kolejna grupka osób, która ma zamiar coś wypić.
– Skoro mamy jeszcze czekać kilka godzin, to czemu sobie odmawiać? Te małpki to na rozgrzanie strun głosowych. Idziemy tam za kontener, idziesz z nami? – pyta się chłopak pokazując na sam koniec parkingu przed budynkiem TVP. A co z castingiem? Tym się teraz nie przejmują.
Idę tylko dla towarzystwa, tam pytają mnie o mój repertuar. Poza różnymi pieśniami ludowo-patriotycznymi czy kolędami, nie znam zbyt wielu piosenek.
– Zaśpiewam „Czerwony jak cegła” oraz „Sloop John B.” Beach Boysów, ale śpiewam co najwyżej pod prysznicem – rzucam.
Szybko odpowiada mi chłopak, który przez kilkanaście lat śpiewał w chórze przy Teatrze Wielkim. – No cóż, każdy ma różne doświadczenie. Jednak to nie oznacza, że ktoś kto śpiewa dłużej, okaże się lepszy. Ja też tu idę z czystej ciekawości. Nie robię sobie wielkich nadziei na karierę muzyczną. Wejdę, zaśpiewam i zobaczę co dalej – mówi.
Pożegnalny koncert
Choć ilość alkoholu na pewno nie była wystarczająca do osiągnięcia stanu wskazującego, to owa grupa zrobiła się nieco weselsza. Wracając zza kontenera natrafiamy na chłopaka, który przed wejściem gra na gitarze. – Tu przynajmniej jest spokój i ochroniarz nie wygoni. Tylko, co to ma znaczyć, że przychodzisz do programu muzycznego i nie masz okazji się odpowiednio rozgrzać – mówi.
Nagle wokół mojego rozmówcy pojawia się większa liczba uczestników castingu. Wszyscy zaczynają śpiewać „Nie płacz Ewka”. Ustalili, że każdy ma śpiewać jeden wers. Znam słowa, ale wstydzę się przy nich otwierać usta. Nie wydaje mi się, żebym potrafił śpiewać tak ładnie jak pozostali. Potem było jeszcze kilka utworów.
Dobija godzina 19. Na horyzoncie nie widać poprawy sytuacji. Wciąż kilka godzin czekania na swoją kolej. Mam dosyć. Zresztą po co mam zaśpiewać, skoro i tak nie przejdę dalej? Z podobnego założenia wychodzą też niektóre osoby. Parę osób radzi mi, bym jeszcze trochę poczekał. Mówią, że to może być moja jedyna szansa na zrobienie kariery. Chyba nie słyszeli jak śpiewam. Wychodzę i mam nadzieję, że którejś z tych osób, z którymi spędziłem dzień na castingu uda się dostać do programu głównego. Życzę im tego z całego serca.
A gdyby kolejka nie była tak długa, na castingu zaśpiewałbym tak: :-)