
– Ludzie płaczą dziś nad Chińczykami, a jeszcze całkiem niedawno w Polsce o fali mówiło się jak o swego rodzaju folklorze. Ludzie się śmiali, że chłopak musi iść do wojska, by tam dorosnąć, czyli także dostać swoje w skórę. To, co dziś ludzie komentują jako bestialstwo Chińczyków było u nas normą przez wiele lat. Na tym filmiku nie zobaczyłem właściwie niczego, czego bym nie przeżył sam – mówi naTemat Andrzej, który do poboru trafił na początku lat 90-tych.
Andrzej teraz pracuje w agencji ochrony jako specjalista od monitoringu. I żartuje, że tę pracę ma właśnie dzięki wojsku i fali. Andrzej wybrał taką pracę, bo agencja chętnie zatrudnia rencistów. A on od kilkunastu lat leczy się neurologicznie. – Wyszedłem z woja jako dwudziestoparolatek z drżeniem dłoni i nawracającymi niedowładami. Tak mi pomagali dorosnąć, że dostałem w skórę chyba trochę za mocno – stwierdza.
Andrzej zastanawia się dziś nad dochodzeniem od armii odszkodowania. Na poszukiwanie sprawiedliwości po latach decyduje się ostatnio bowiem coraz więcej osób, które przez falę straciły zdrowie. W roku 2008 jako pierwszemu udało się to byłemu marynarzowi Juliuszowi Widerze. Szczeciński sąd apelacyjny nakazał wówczas Marynarce Wojennej wypłatę ponad 1,7 mln zł odszkodowania i dodatkowo ponad 8 tys. zł miesięcznej renty. Widera również wyszedł z armii z problemami neurologicznymi.
Nie wszyscy wspominają jednak falę w taki sposób. – Na pewno lepiej, że to się skończyło, ale nieprawdą jest, że każdy kto dostał w wojsku w dupę źle to wspomina – mówi mi Mirosław, emerytowany podoficer z Gdańska. – Lata 80-te czy 90-te to były trudne czasy, no to trudno było też w woju. Ale przecież kotem nie było się przez całe życie. Dziewczyny płakały, jak chłopak na przepustkę przejeżdżał obity, ale potem pękały z dumy jak opowiadał, że rządzi na kompanii. A rządził, bo był twardy i wytrzymał – stwierdza wojskowy emeryt.
Jego zdaniem, ważnym źródłem fali był przymusowy pobór. Przez dziesiątki lat do armii trafiali bowiem ludzie z najrozmaitszych środowisk i każdy z nich miał absolutnie inną motywację do służby. – Do tych najgorszych zjawisk dochodziło tam, gdzie były największe skupiska żołnierzy pochodzących z różnych środowisk, co było czasem trudne do opanowania – ocenia płk Szulejko. Oficer przyznaje, że obraz tamtych czasów - choć przerysowany - dość dobrze oddaje słynny obraz Feliksa Falka "Samowolka". – Tam pokazano pewne mechanizmy psychologiczne, które tym wszystkim kierowały. To były jednak czasy innych realiów społecznych, ekonomicznych i prawnych w Polsce. Zupełnie inne było też Wojsko Polskie – stwierdza pułkownik.
Jak w Polsce udało się w krótkim czasie rozstać się z przemocą w koszarach tak skutecznie, że od kilku lat właściwie nikt w armii na falę się już nie uskarża? – My dziś szukamy ludzi dojrzałych. Najlepszych, spełniających wysokie kryteria psychiczne i fizyczne, wykształconych, o wysokiej motywacji do służby. Tacy żołnierze skupiają się na wykonywaniu swoich zadań. Na tym polega profesjonalizm. W wielu miejscach i sytuacjach żołnierze działają w warunkach wojennych. A szkolenie organizujemy w sposób przypominający realne pole walki. To wpływa na postrzeganie swojej roli w zespole, zmianę mentalności i kształtowanie właściwych postaw. Armia z powszechnego poboru czasem się po prostu nudziła i rodzić mogły się zachowania patologiczne. Dziś w naturalny sposób te wszystkie problemy zniknęły. Bo zawodowcem jest tak generał, jak i szeregowy – podsumowuje płk Szulejko.