W Singapurze budował krematoria, w Indonezji był rybakiem. W Indiach pracował jako pomocnik mleczarza. Spotkał się z Dalajlamą, a w tym roku jako pierwszy Polak na rowerze wjechał do Murmańska. Historia niesamowitego człowieka ze Śląska. Mieczysław Bieniek. Hajer nie do zajechania.
Hajer to po śląsku górnik. To właśnie w kopalni rozpoczęła się życiowa przygoda Mietka Bieńka - człowieka, który z dnia na dzień postanowił zmienić całe swoje życie.
Urodził się i wychował w górniczej rodzinie na Śląsku. Przez 27 lat pracował jako górnik w kopalni KWK Wieczorek. Za swoje osiągnięcia dla górnictwa został dwukrotnie odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Przez wiele lat prowadził spokojne i szczęśliwe życie, wolne od przygód i szaleństw. Do czasu.
Złe nowego początki
Zanim zmieniło się całego jego życie, w 2000 roku runęła ściana kopalni "Wieczorek". Dostał w tył głowy, ocknął się po sześciu dniach, dziewięć miesięcy dochodził do siebie. Diagnoza lekarska była dla niego niczym wyrok: zapalenie nerwu krzyżowego, częściowa utrata wzroku i słuchu. O powrocie do dawnego życia nie było mowy.
– Nie słyszy pan na jedno ucho, nie widzi na jedno oko. Nie nadaje się pan już do pracy – usłyszał Bieniek od swoich pracodawców. – I tak się poczułem, jakby cały świat osunął mi się spod nóg, jakby przestał istnieć. Budzisz się czasem w środku nocy zalany potem, ściany się na ciebie walą, przypominają się twarze kumpli, którzy już nie wyjechali na powierzchnię, ale kopalnia to cały twój świat. – mówi Hajer. – Nagle dowiadujesz się, że dla ciebie już zamknięty, odległy. Że już nie zjedziesz na dół, nie będziesz fedrował – wspomina ze smutkiem.
Indie
Na swoją pierwszą podróż Bieniek zdecydował się zupełnie spontanicznie. Zrozpaczony przechodził koło biura podróży i zobaczył kartkę z napisem "Delhi". Nie wahał się zbyt długo - wyciągnął z bankomatu pieniądze i kupił bilet. Żonie i córce przed wyjazdem powiedział, że jedzie na kilka dni w góry, by przemyśleć parę spraw i odpocząć. Do plecaka wrzucił kilka konserw i bochenek chleba. Poleciał do Indii.
Na miejscu nie było już jednak tak kolorowo. Bez znajomości języka angielskiego nie był w stanie się dogadać, był przerażony i zagubiony. – Pomyślałem, chłopie, aleś ty głupi, już stąd nie wrócisz. Mój Boże, to był taki cykor. Nie wiedziałem gdzie iść. W prawo, w lewo, byłem kompletnie zagubiony – wspomina w rozmowie z naTemat. Przez kilka dni się oswajał, po dwóch tygodniach o całej sytuacji zawiadomił żonę. Nie uwierzyła. Była przekonana, że nie wraca, bo pije gdzieś w gołębniku z kolegami. Dopiero gdy usłyszała głos Hindusa, dała wiarę. – Matko Boska – skomentowała. Męża zobaczyła dopiero pół roku później.
Bieniek w Indiach schudł szesnaście kilogramów. Jadł byle co, spał byle gdzie. Nabawił się wielu chorób, w tym malarii, bo nie zaszczepił się przed wyjazdem. Przypadkiem trafił do grupy polskich turystów zwiedzających Indie. Po kilku tygodniach wracali do kraju, ale Hajerowi wciąż było mało. Pojechał więc samotnie do Kalkuty.
– Indie były dla mnie terapią. Nabrałem tam pewności siebie, odzyskałem utraconą po wypadku chęć do życia. W schroniskach, które zakładała Matka Teresa zobaczyłem, jak niewiele potrzeba, żeby pomóc innym, jak ważne jest, żeby choć odrobinę podarować z siebie. Trzymałem umierających za rękę. Oni mówili coś do mnie, ja do nich, zupełnie się nie rozumieliśmy. I mnie, i im, było jednak jakoś lżej – mówi Bieniek.
Dalej w świat
Indie były zaledwie początkiem jego życiowych przygód. Po powrocie do kraju, w domu wytrzymał zaledwie trzy miesiące. Wtedy uczył się języków i znów wyruszył w podróż. Tym razem nie miał jednak pieniędzy na bilet, postanowił więc pojechać autostopem. Zaczął w Katowicach, trzymając kartkę z napisem "Iran". Podobnie dotarł do Azerbejdżanu, a w 2006 roku odwiedził Papuę Nową Gwineę. Z każdym nowym miejscem rósł jego apetyt na dalsze wyprawy.
Podczas swoich podróży wielokrotnie brakowało mu pieniędzy na podstawowe produkty, jedzenie. Aby się utrzymać, pracował. W Singapurze przy budowie krematorium, był rybakiem w Indonezji, pomagał w ośrodkach dla trędowatych, w Indiach był pomocnikiem mleczarza. Jak sam przyznaje, nigdy nie płaci za jedzenie, lecz odwdzięcza się za nie uczciwą pracą. Do dziś przekonuje, że choć pieniądze są podstawą, to nie są w podróżowaniu najistotniejsze.
– To poznawanie siebie. Dla tych pięknych chwil podróży warto żyć, warto poznawać inny świat i innych ludzi – mówi Hajer. – Nie zmyślam, tylko sobie radzę, tak jak potrafię najlepiej. Wszystkiego próbuję. Jak miejscowi idą sadzić ryż - jestem rolnikiem, jak łowią ryby - jestem rybakiem, jak w Laosie karczują las - wsiadam na słonia i idę z nimi wycinać drzewa – opowiada.
Mietek Bieniek nigdy nie podróżuje na czas, nie trzyma się ściśle ustalonych reguł. Bywa, że zatrzymuje się gdzieś na dłużej lub w ostatniej chwili zmienia zdanie i postanawia jechać w zupełnie innym kierunku.
Do dnia dzisiejszego Hajer zjechał 111 krajów. Był już praktycznie wszędzie. W Chinach, Singapurze, Etiopii, Laosie, Birmie, Ekwadorze, Kolumbii, Boliwii, Rosji, Kazachstanie, Armenii, Gruzji, Iranie. Nazwy państw zwiedzonych przez Bieńka można by wyliczać praktycznie bez końca. On sam, w rozmowie ze mną ze śmiechem podkreślał, że czasami nawet nie miał pojęcia gdzie się znajduje, dopiero miejscowi informowali go o tym, w jakim kraju aktualnie przebywa.
Spotkanie z Dalajlamą
Pięćdziesiąte urodziny były dla Mietka datą przełomową. Na śląsku panuje bowiem zwyczaj, że mężczyzna powinien uczcić tę datę w sposób szczególny. Organizuje się wtedy tzw. "Abrahama" - huczną imprezę rodzinną. Często także wyjeżdża się do Rzymu, aby pomodlić się do św. Piotra. Bieniek do Rzymu nie pojechał. Zamarzył za to o spotkaniu z Dalajlamą.
Na podróż brakowało mu pieniędzy, poszedł więc na casting do "Benka" Roberta Glińskiego - szukali górnika do trumny. Na miejscu poznał Pawła Wysoczańskiego, który najpierw nie uwierzył w historię Mietka, a później postanowił nakręcić o nim film. Tak powstał dokument "W drodze", o ich wspólnej podróży do Dalajlamy.
– Chciałem podziękować opatrzności Bożej. Padło na Dalajlamę – mówi Bieniek. – Oczywiście wszyscy mnie wyśmiali, uznali ten pomysł za całkowicie nierealny – przyznaje ze śmiechem. – Pojechałem tam na dziko, przez Ukrainę, Kazachstan, Kirgistan, Chiny, Pakistan, Afganistan i w końcu dotarłem do Indii. Tam spotkałem się z moim reżyserem, Pawłem Wysoczańskim i razem kontynuowaliśmy podróż – opowiada Hajer.
Na początku rzeczywiście nie udawało dostać się do Dalajlamy. Bieniek nie odpuścił. Biegał po wszystkich urzędach, biurach, prosił i błagał, aż w końcu los się do niego uśmiechnął. Jako jedyny dostał pozwolenie na uczestnictwo w prywatnej modlitwie Dalajlamy.
– Miałem dla niego prezent. Pomyślałem, że jeśli już jadę do tak ważnej osoby, powinienem coś mu dać. Moja przyjaciółka wyhaftowała mi dwa łabędzie z napisem "dziękuję ci za to, że jesteś". Po trzech godzinach, gdy skończył swoje modły, podszedł do mnie i zaczęliśmy rozmawiać – opowiada. – Poczułem niesamowitą ulgę, bo po tylu miesiącach starań i wyrzeczeń udało mi się spełnić jedno z ważniejszych marzeń w moim życiu – wspomina.
Na pytanie o to jaki jest Dalajlama, Bieniek odpowiada ze śmiechem – Zawsze wyobrażałem sobie, że to jest ktoś nietykalny, a tu stanął przede mną zwykły człowiek, uśmiechnął się i porozmawiał jak równy z równym. To było niesamowite przeżycie.
Po powrocie z podróży, na jednym ze spotkań Hajer poznał Romana Gołędowskiego, wydawcę książek podróżniczych. Porozmawiali, nawiązali współpracę i w efekcie powstała książka "Hajer jedzie do Dalajlamy".
Rowerem przez Rosję
Cztery lata temu na Mietka spada kolejny lekarski wyrok. Okazuje się, że ma zaawansowaną pylicę. Bieniek jest załamany, boi się że nie będzie mógł dalej podróżować. Przyjaciel proponuje mu jednak dobre rozwiązanie – Kup rower – mówi. I tak też się dzieje. – Na początku zupełnie nie potrafiłem się przyzwyczaić. Kompletnie nie znałem się na rowerach. Teraz to moja wielka pasja i zarazem świetny środek transportu – przekonuje.
28 kwietnia bieżącego roku Mietek wsiada na rower i rozpoczyna swoją wielką przygodę. – Pomyślałem, że chciałbym zrobić coś wyjątkowego. Myślałem, myślałem i w końcu wymyśliłem. Jeszcze żaden Polak nie wjechał na rowerze do Murmańska! – mówi z pasją w głosie. Jedzie więc przez Litwę, Łotwę, Estonię, Norwegię. Stojąc przed drogowskazem w Finlandii postanawia zmienić chwilowo cel podróży i zupełnie spontanicznie jedzie odwiedzić świętego Mikołaja.
Po powrocie na "właściwy" szlak zagłębia się w Rosję, w Moskwie próbuje dostać się do Władimira Putina. – Niestety nie było go wtedy w kraju – wspomina z żalem. W końcu dociera do Soczi i stamtąd, po wielu przygodach (również nieprzyjemnych - Bieniek wielokrotnie chorował, był ranny, napadano go) wraca do Polski.
Podróż za jeden uśmiech
Z Hajerem rozmawiałam bardzo długo. Z niesamowitym zainteresowaniem słuchałam jego przygód i szczerze - nie chciałam by kończył. Mówił o tym, jak w Birmie wręczał łapówki wycofanymi z obiegu banknotami z Ludwikiem Waryńskim lub Karolem Świerczewskim, by dostać się do kopalni rubinów. O tym, jak przypadkowo został księdzem i w Ameryce Południowej udzielał ludziom błogosławieństwa. Albo jak przez nieuwagę spalił drewnianą budę, która okazała się być punktem granicznym między Pakistanem a Afganistanem.
Mieczysław Bieniek to człowiek wyjątkowy. W życiu kieruje się niezwykle cennymi wartościami, a jego bezinteresowność nie zna granic. Dużo przeklina, jednak jego opowieści dzięki temu stają się jeszcze bardziej zabawne i interesujące. Niewielu jest ludzi takich jak Hajer. A Hajer, jak sam przyznaje - jest nie do zajechania.
Dla zainteresowanych: Bieniek podczas swojej podróży rowerowej prowadził bloga. Znajdziecie go tutaj.