Gdy będziemy zasiadać do kolacji wigilijnej, oni opłatkiem podzielić będą mogli się tylko z kolegami na służbie. O ile będą mieli na to czas, a śmigłowiec ratowniczy W-3RM "Anakonda" nie będzie musiał wznieść się w powietrze, by ratować kolejne życie. Tuż przed świętami spędziliśmy dzień w Brygadzie Lotnictwa Marynarki Wojennej w Gdyni, by na własne oczy przyjrzeć się pracy śmiałków, którzy nawet w najtrudniejszych warunkach są gotowi nieść pomoc każdemu, kto znajdzie się w potrzebie Bałtyku.
- Jest ich zaledwie kilkudziesięciu w całej Polsce i tylko członkowie obecnie latających załóg mogą właściwie wyszkolić nowych pilotów i ratowników - mówi mi już na wstępie kmdr ppor. Czesław Cichy, rzecznik prasowy gdyńskiej BLMW, w skład której wchodzą załogi operujące śmigłowcami ratowniczymi. Na ich koncie są najbardziej spektakularne akcje ratownicze na morzu, których nie byłby w stanie podjąć się inne służby.
Wyjątkowi
- Nasze załogi ratownicze latają w wyjątkowo trudnych warunkach. Nad morzem, często w nocy i przy takiej pogodzie, że nawigować można tylko na podstawie przyrządów. Zero punktu odniesienia, bo horyzont często po prostu znika - tłumaczy. Nawet w takich warunkach ratownicza "Anakonda" zwykle podejmuje na pokład poszkodowanego, który wzywał pomocy.
Ratownicy służący na pokładzie śmigłowca opuszczają się na linie lub korzystają z wyciągarki nawet wówczas, gdy dokoła szaleje silny wiatr, a woda jest po prostu lodowata. - W piankach, które mamy do dyspozycji można wytrzymać w takich warunkach jednak bardzo długo. Najtrudniejsze akcje to te, gdy na pokład muszę dostać się, a przede mną na wszystkie strony kołysze się maszt - tłumaczy chor. mar. Krzysztof Wasylczuk.
Ratownik przyznaje, że nie zawsze to trudne, morskie warunki są największym wyzwaniem dla załogi. Problematyczni bywają także ci, dla których ratownicza "Anakonda" podrywa się z gdyńskich Babich Dołów, by odpowiedzieć na ich wołanie o pomoc. - Podczas niedawnej akcji załoga jachtu była tak spanikowana, że nikt z jej członków nie był w stanie przeciągnąć tratwy, na którą mógłbym zejść po poszkodowanego, który amputował sobie kciuki - wspomina Wasylczuk.
Morze to nie problem...
- Innym razem człowiek, któremu przelecieliśmy pomóc zaczął się awanturować i kategorycznie żądał tego, by na pokład śmigłowca zabrać ze statku także jego żonę. Tymczasem maszyna ratownicza jest dość ciasna i liczba miejsca jest ograniczona. Poza tym, na zabranie osób postronnych nie pozwalają przepisy. Członków rodziny zabieramy ze sobą więc tylko w przypadku osób niepełnoletnich. Tamten człowiek, mimo potrzeby pomocy miał jednak siłę się wykłócać - mówi ratownik.
Wiele osób potrzebuje na morzu pomocy ratowników Marynarki Wojennej z własnej nieodpowiedzialności. Członkowie załogi "Anakondy" nie ukrywają, że bywają akcje, do których nie musiałoby dojść, gdyby nie alkohol. Mimo iż najtrudniejsze warunki panują na Bałtyku jesienią i zimą, najwięcej pracy mają latem.
Wówczas często podrywają maszynę, by jak najszybciej odnaleźć tych, którzy niezbyt rozsądnie cieszą się wakacjami. - Najczęściej latamy wówczas poszukiwać osób, które przeceniły zdolności pływackie. No i surferów, którzy zbyt daleko wypłynęli w morze i nie mieli siły wrócić. Albo tych, którzy ryzykowali przy kiepskiej pogodzie - mówi Wasylczuk.
Wojskowy dodaje, że z surferami, których latem na Półwyspie Helskim pojawiają się tysiące jest jeszcze jeden problem. - Często nie korzystają ze sprzętu pozwalającego na łatwe namierzenie człowieka na morzu - ubolewa. Bywa i tak, że wypływają z jednego miejsca na półwyspie, by przybić z deską do zupełnie innej miejscowości i nie informują o tym przyjaciół na brzegu. Ci przerażeni inicjują tymczasem akcję ratowniczą, która za każdym razem kosztuje nie tylko wiele sił, ale i środków.
Zobacz, jak wygląda służba załóg ratowniczych
Jak długo śmigłowiec może być w powietrzu? Jak szybko niesie pomoc rozbitkom?
Żołnierz uczy się całe życie
Za każdym razem załoga śmigłowca ratowniczego przygotowuje się do akcji na morzu z taką samą precyzją. Laików dziwi czasem, gdy w mediach słyszą, że "Anakonda" wystartowała dopiero kilkanaście minut po otrzymaniu zgłoszenia, kiedy tymczasem Lotnicze Pogotowie Ratunkowe podrywa się do pomocy w zaledwie kilka minut. Taka jest tymczasem specyfika morza, że do stawienia mu czoła trzeba się odpowiednio przygotować. W przypadku załóg ratowniczych Marynarki Wojennej oznacza to konieczność założenia odpowiedniego do panujących warunków kombinezonu i uruchomienie potężnej maszyny, która przed lotem nad Bałtyk musi zostać szybko, ale i dokładnie sprawdzona.
Dlatego też załoga nad morze wzbija się nie tylko wówczas, gdy ktoś wzywa na Bałtyku pomocy. Kiedy lotnicy Marynarki Wojennej nie ratują niczyjego życia, przede wszystkim trenują, by być w gotowości do sprawnego niesienia pomocy. Wszyscy członkowie załogi ratowniczej "Anakondy", z którymi rozmawiam w Gdyni zgodnie przyznają, że to właśnie na nieustannym doskonaleniu się polega ich codzienna służba. - Każdy element mamy dzięki temu tak wytrenowany, że nawet w bardzo trudnych warunkach po prostu wykonujemy swoje zadania i nie mamy czasu się bać - przekonuje mi kpt. mar. pil. Marcin Abłażewicz.
Nagrodę już otrzymali
Udana akcja ratownicza to dla jego załogi swego rodzaju nagroda. Dla wielu nagrodą jest zresztą sam fakt dostania się do załogi śmigłowca ratowniczego BLMW. Kmdr ppor. Czesław Cichy zdradza, że prawie każdego dnia dostaje e-maile, w których młodzi pasjonaci pytają, jak dostać się do tej służby. Jednak takiej ścieżki kariery nie można zaplanować. - Członków załóg śmigłowców ratowniczych dobiera się wyszukując po prostu najlepszych, którzy już pokazali w armii, co potrafią. I szkoli się tak, by w ich umiejętnościach mieściło się tak ratownictwo medyczne, jak i nurkowanie, a nawet techniki alpinistyczne - tłumaczy wojskowy.
Ratownik chor. mar. Krzysztof Wasylczuk podkreśla tymczasem, że absolutną fikcją są realia przedstawione w hollywoodzkich hitach takich, jak słynny "Patrolu" z Kevinem Costnerem i Ashtonem Kutcherem. W rzeczywistości nie istnieje żadna szkoła, do której z ulicy mogą zapisać się chętni do zostania wojskowym ratownikiem morskim. Kadry wykuwa się w ten sposób, że co jakiś czas szansę na służbę na pokładzie "Anakondy" otrzymuje żołnierz, który już służy w wojsku. Wówczas za jego szkolenie biorą się doświadczeni ratownicy. Normą nie jest też to, by członkowie załogi stale się zmieniali. - Musimy być trochę, jak w tym słynnym powiedzeniu z "Czterech pancernych. Niczym pięć palców jednej dłoni - słyszę w Gdyni.
O to nie trudno, gdy żołnierze spędzają ze sobą więcej czasu niż mogą poświęcić rodzinom. - Przyzwyczaiłem się już, że nie powinienem planować żadnych świąt, sylwestrów, czy urodzin. Zbyt często wypadają one, gdy trzeba stawić się na 24-godzinnym dyżurze - mówi Krzysztof Wasylczuk. - Rzeczywiście trudno znaleźć czas życie prywatne przy tej specyfice pracy. Jest nas w sumie tak niewielu, że siłą rzeczy czasu dla rodziny mam niestety bardzo mało. Oprócz dyżurów wyjeżdżamy na szkolenia i obozy kondycyjne. Przez około pół roku jesteśmy więc praktycznie cały czas poza domem - dodaje Marcin Abłażewicz.