Nie ma chyba wśród polskich internautów osoby, która choć raz nie skorzystałaby z tego serwisu. Każdy kto szuka informacji o jakimkolwiek filmie bądź serialu, prędzej czy później trafi na Filmweb. I słowo "jakikolwiek" to nie przesada: - Dziś jesteśmy drugą największą bazą filmową na świecie. Mamy ponad 2,4 mln rekordów - mówi w rozmowie z naTemat Krzysztof Michałowski, dyrektor zarządzający i wydawca Filmwebu, który zdradza także, jakie zmiany czekają użytkowników serwisu w najbliższym czasie.
Zacznijmy od początku. Czy był Pan wśród założycieli Filmwebu?
Nie, ale mogę Panu pokrótce opowiedzieć o początkach serwisu. 15 lat temu Artur Gortych wpadł na pomysł, by założyć z grupą znajomych bazę filmów o Jamesie Bondzie. Z czasem projekt zaczął się rozrastać...
Czy już na tym etapie Filmweb był przedsięwzięciem biznesowym?
Z tego, co mi wiadomo, nie. Chodziło raczej o realizowanie pasji. Artur był zawsze fanem filmów o Jamesie Bondzie. A że jest człowiekiem, który w to, co robi, angażuje się na sto procent, w miarę upływu czasu projekt się rozwijał i powstał pomysł, by zrobić z tego portal o filmach.
Czy da się wyznaczyć jakiś moment przełomowy dla istnienia Filmwebu?
Myślę, że była to chwila, gdy zdecydowaliśmy się na stworzenie elementu pozwalającego na dodawanie treści, co my brzydko nazywamy “mechanizmem kontrybucji”. Wtedy zaczęła się tworzyć filmwebowa społeczność, która sprawiła, że serwis stał się na polskim rynku serwisem wyjątkowym.
A konkurencja?
Oczywiście funkcjonowały inne filmowe portale, np. Stopklatka, która wówczas była jeszcze bardzo mocna. Pierwsza na rynku. To była taka filmowa “gazeta w internecie”. Ale całkowicie rewolucyjny pomysł polegający na zaangażowaniu do tworzenia portalu samych użytkowników pozwolił nam po jakimś czasie przeskoczyć Stopklatkę. I cały sukces Filmwebu w dużej mierze na tym pomyśle się opiera: dziś jesteśmy drugą największą bazą filmową na świecie. Jest to tym większy fenomen, że nasza baza jest w całości polskojęzyczna.
Większy od Was jest tylko IMDb.
I niech Pan zwróci uwagę, że jest to angielskojęzyczna strona o międzynarodowym charakterze, gdzie każdy, nawet z podstawową tylko kompetencją językową, może uczestniczyć w tworzeniu bazy.
Jak duża jest Wasza baza?
Ponad 2.4 miliony rekordów mnożone przez “n” indeksów. Bo w przypadku każdego rekordu doliczyć trzeba ciekawostki, tematy na forum, itd. Na tę liczbę składa się prawie 600 tysięcy filmów i seriali, kilkanaście tysięcy gier oraz milion osiemset tysięcy rekordów o ludziach kina. Zbudować coś takiego w polskim internecie to wielkie wydarzenie. Nikomu, nigdzie indziej, na taką skalę się to nie udało. Poza IMDb.
Wzorowaliście się na nich?
Nie wiem, jak było na samym początku, ale oczywiście IMDb jest dla nas benchmarkiem. Ale nie tylko oni: śledzimy też francuskie AlloCiné i inne serwisy – i bazodanowe i niebazodanowe.
Ale Waszą główną siłą napędową była właśnie baza.
Tak, ale szybko okazało się, że to za mało. Że potrzebna jest redakcja – ludzie, którzy piszą o filmach. Tak powstała pierwsza redakcja, później przyszedłem ja. Najpierw jako redaktor naczelny, później jako dyrektor zrządzający i wydawca. I wtedy też mieliśmy pierwsze duże przemeblowanie: tu może zrobię mały wykład (śmiech).
Proszę bardzo.
Doszliśmy do wniosku, że są dwa rodzaje serwisów społecznościowych funkcjonujących w internecie, przynajmniej tak było wówczas, bo rozwój Facebooka trochę zmienił sytuację. Ale stan na tamte czasy był następujący: jeden typ to taki, w którym społeczność jest kontentem, a drugi taki, gdzie społeczność kontent tworzy.
Gdzie był w tej klasyfikacji Filmweb?
W powszechnej opinii należał do tej kategorii serwisów, w których społeczność tworzy kontent. Przykładem drugiego typu mogą być np. Fotka.pl i Nasza Klasa. Bo bez nas te serwisy nie istnieją – nasze zdjęcia, nasze posty, nasze komentarze – one tworzą portal. Takie serwisy mogą mieć nawet mniejszą liczbę użytkowników, ale generują bardzo duża liczbę odsłon i zaangażowanie użytkowników w markę. Pomyśleliśmy więc, żeby naszą społeczność oprócz budowania bazy wciągnąć także do innych aktywności na Filmwebie.
I wtedy powstał Gustomierz?
Tak. Narzędzie rekomendacyjne, które miało zachęcić ludzi do oceniania filmów, czyli po prostu głosowania. Jeśli wziąć piramidę aktywności internautów, to głosowanie jest najprostsze i najbardziej “sexy”, potem jest dopiero komentowanie, a na końcu blogowanie – najbardziej angażujące, wymagające czasu, itd. Pomyśleliśmy: niech ludzie głosują. I to nam świetnie wyszło. Ale chodziło też o dyskusję – o to, żeby ludzie rozmawiali na Filmwebie o obejrzanych filmach i o tym, jak te filmy oceniają.
Jaki był efekt?
Rewelacyjny. Do czasu wprowadzenia Gustomierza na Filmwebie było ok. 15 mln oddanych ocen, a teraz, po 3 latach, jest ponad 270 mln. Skokowy wzrost. Co to oznacza w praktyce? Że jeśli zobaczymy w naszej bazie np. “Mrocznego Rycerza”, to on ma 292 tys. głosów. A jeśli teraz porównamy to sobie z wynikiem któregoś z portali horyzontalnych – niech to będzie Onet.pl, to widzimy, że u nich ten sam film ma... 27 głosów. A jeśli porównamy z serwisem, który przez długi czas z nami konkurował – Stopklatką, to u nich mamy 2566 głosów.
Nieźle.
Ale to nie wszystko. Spójrzmy na “Człowieka z kamerą filmową” Dżigi Wiertowa, arcydzieło kina z 1929 roku, ale film raczej nieznany przez masowego odbiorcę. Mamy…. 3764 głosy. To więcej niż “Mroczny Rycerz” na Stopklatce i Onecie razem wziętych. Te liczby pokazują nam zaangażowanie ludzi w naszą markę. Natomiast w pewnym momencie złapaliśmy się na tym, że użytkownicy, korzystając z Gustomierza, nie do końca szukają “gustopodobnych” – to znaczy, że ja jako użytkownik nie szukam Mateusza, Jacka czy Ani, do których chciałbym się odezwać, bo lubią filmy takie jak ja.
To czego?
Ludzi tak naprawdę interesuje to, jak oceniają ich znajomi. To jest dopiero coś, co chwyta, budzi emocje. Chodzi o to, że ja sobie wchodzę np. na “Rodzinę Soprano”, którą bardzo lubię i uważam za arcydzieło telewizji (dałem jej 9), i widzę, że mój znajomy Konrad ocenił serial na 4. No i co ja sobie mogę o tym moim znajomym pomyśleć !? (śmiech). I tu są emocje: mam ochotę mu napisać, co o tym sądzę (śmiech). Dodaliśmy więc taką możliwość, że ktoś może skomentować lub polubić naszą ocenę. Mogą się tworzyć mikro-walle i mikro-dyskusje przy ocenach.
I użytkownicy to podchwycili?
Tak, bo film jest czymś takim, co budzi emocje. I jednocześnie jest rozrywką masową (a czasem bywa sztuką), towarzyszącą nam codziennie. Każdy ogląda filmy: czy to w telewizji, w kinie, czy to na VOD, czy to na DVD, itd. I to dotyczy profesora, lekarza, adwokata, robotnika, studenta. Po prostu jesteśmy cały czas obok kina. W związku z tym ludzie chcą o tym dyskutować i te dyskusje budzą emocje. To są gorące tematy. Ludzie potrafią się pokłócić i obrazić w związku z tym, że komuś się dany film podoba, a komuś innemu nie. To jest fajne! Ludzie zaczęli przeżywać, dzielić się ocenami, dyskutować.
I jak funkcjonuje ta filmwebowa społeczność?
Kiedy ostatnio rozmawialiśmy z jednym z naszych partnerów biznesowych, był pozytywnie zaskoczony poziomem naszej społeczności. Wynika to ze specyfiki Filmwebu: duża część dyskusji toczy się pod konkretnymi filmami – często bardzo niszowymi. Tam nikt nie trafia z przypadku. Rzadko zdarza się ktoś, komu chodzi tylko o kłótnie i ubliżanie. Oczywiście – na stronie głównej jest tego więcej, ale kto niezainteresowany wejdzie np. na stronę koreańskiego thrillera “New World”. Kto miałby to znaleźć i komentować?
Moderatorzy nie mają dużo roboty? W naTemat muszą być bardzo czujni (śmiech).
Wydawałoby się, że u Was jest o tyle łatwiej, że konto przypisane jest do Facebooka…
Ale to nie zawsze wystarczy, by internauci zachowywali się kulturalnie
No właśnie. Wydawałoby się, że pod imieniem i nazwiskiem ludzie będą nad sobą panować. Ale wracając do tematu – mamy moderatorów. Bardzo często wśród tych milionów komentarzy na forach są ślady trolowania, kłótnie – tak jak w każdym zbiorowisku ludzkim. Ale nie jest to duży problem.
Jak duża jest redakcja?
Liczy sobie 8 osób i 5-6 współpracowników. Postawiliśmy na publicystykę. Filmweb oczywiście jest serwisem komercyjnym, masowym i popkulturowym, ale jest na nim kilkanaście tekstów publicystycznych miesięcznie, pisanych przez najzdolniejszych w moim odczuciu młodych krytyków. Stworzyliśmy FWM, czyli Filmweb Magazyn, zbudowaliśmy sobie studio, tworzymy też publicystykę wideo, np. format “Mój gust filmowy”, “Znani nieznani”, „Movie się”. Zaczęliśmy jeździć z kamerą na festiwale do Berlina, Wenecji, Cannes. Komercyjnie to się nie zwróci, ale stwierdziliśmy, że są to fajne rzeczy i teraz, gdy mamy mocną pozycję, możemy je robić. Zamiast stać się agregatorem linków i treści PR-owych, chcemy robić własne, autorskie treści.
W jaki sposób kontrolujecie cały ten ogrom danych znajdujący się w bazach? Czy np. weryfikujecie informację, że dany film powstał w takim, a takim roku?
Tak, chociaż społeczność jest na tyle duża, że w dużej mierze sama się reguluje. I w tym sensie Filmweb jest darmową, powszechną bazą wiedzy, która w pokaźnej części została zbudowana przez samych użytkowników. I to bez wątpienia jest także, a może nawet przede wszystkim, ich dziecko. Bo na każdej stronie możemy zobaczyć listę ludzi, którzy ją współtworzyli.
Czy czasem wybuchają o to wspólne dziecko kłótnie? Chodzi mi o sytuacje, kiedy redakcja staje naprzeciw użytkowników.
Każda duża zmiana to jest szok. I bunt (śmiech). Ale taka jest natura ludzka. Ludzie uważają, że jak już się do czegoś przyzwyczaili, to jest to najlepsze i najfajniejsze. Ale fala niechęci na ogół dość szybko opada.
Pamiętam, że kiedyś spora awantura rozpętała się na forum, gdy opublikowaliście dość pozytywną recenzję jakiegoś bardzo słabego w opinii użytkowników filmu, którego byliście patronem.
Nie wiem, o jakim konkretnym filmie mowa, więc trudno mi się odnieść, ale mamy taką zasadę, że nie sprzedajemy recenzji. A nasi partnerzy o tym wiedzą i nie starają się ich kupić. Choć często zdarza się, że ktoś, kto kupuje kampanię reklamową, wywiera presję. Ja to rozumiem, taka jest praca tych ludzi. Ale my staramy się tej presji, a czasem nawet histerii czy szantażom, nie ulegać. Podam zresztą taki przykład: do dzisiaj część osób w branży i naszych użytkowników uważa, że sprzedaliśmy znaczek “Filmweb poleca” filmowi “Pirania 3D”. Co jest nieprawdą. Ja, Marcin Pietrzyk, Michał Walkiewicz, Łukasz Muszyński wszyscy byliśmy tym filmem zachwyceni. Jest to świetne pastiszowe kino gore. Znakomite w swoim gatunku. Pojechane po bandzie. Ale użytkownicy orzekli, że się sprzedaliśmy, bo u nas z zasady nie docenia się kina gatunków, a już na pewno nie tego rodzaju, co mają w tytule piranię i 3D. Proszę zwrócić uwagę, że jesteśmy partnerem promocji większości filmów wchodzących do polskich kin. I jak Pan sobie popatrzy, to nasze recenzje są i pozytywne, i negatywne. To jest indywidualny gust recenzenta.
Mówił Pan o tym, że macie wielu zdolnych krytyków filmowych na pokładzie. Czy udało się już Wam zdobyć w branży pozycję, czy ciągle patrzy się na Was z góry jako na ubogich krewnych, no bo “wiadomo – internet”?
Wiadomo, że ludzie, którzy pamiętają “stare, dobre, złote czasy mediów”, uważają, że to, co wyrosło z internetu, to jest tylko zło. Zresztą jeśli mówimy o dziennikarstwie w ogóle, to ta opowieść o starych, dobrych czasach, nie jest do końca prawdziwa. Pamiętajmy, że liczne nakłady gazet niekoniecznie sprzedawały się dlatego, że były tam świetne teksty publicystyczne, pogłębione analizy, ale dlatego, że były tam np. drobne ogłoszenia czy dodatek praca. Prasa zresztą, delikatnie rzecz ujmując, nie zawsze była obiektywna, niezależna, czy też w imię idei działała wbrew własnym interesom, jak sugerował niedawno Wojciech Orliński w wywiadzie dla TOK FM.
Ale rozumiem, że wciąż ciąży na Was odium internetu?
Powoli się to zmienia, ale myślenie, że internet to zło konieczne, nadal pokutuje. Internetem się pogardza, mówiąc, że to miejsce, w którym każdy może sobie pisać bzdury, każdy może być krytykiem czy dziennikarzem. Uważam, że wynika to z błędu poznawczego, polegającego na przeciwstawianiu internetu prasie. Tak jakby nikt w porę nie zauważył, że internet jest nową, interaktywną formą komunikacji, która siłą rzeczy przekształci i zmieni zarówno prasę, jak i radio czy telewizję. I to jest nieuchronne. Albo się to zaakceptuje i wykorzysta nowe narzędzia i możliwości, albo się wyginie. Ale powiem Panu, że za bardzo się nie martwię, bo tak jak śpiewają Rolling Stonesi, wierzę w to, że “Czas jest po naszej stronie”. Kierunek został już wyznaczony.
A jednak jak na razie w mediach wszyscy mówią o kryzysie, zresztą także w sensie zawodowym – że to słabo płatna praca bez przyszłości, itd. Jak to wygląda w światku dziennikarstwa filmowego czy krytyki filmowej?
Jest mnóstwo młodych, zdolnych, świetnie piszących o kinie ludzi. Tylko jest mało miejsc pracy. Po prostu – niełatwo jest żyć z pisania o kinie. W dzisiejszych czasach trudno być dziennikarzem, ale jeszcze trudniej być krytykiem filmowym (śmiech).
Jakie są Wasze plany na najbliższą przyszłość?
W nowym roku planujemy kilka zmian. Przede wszystkim zmienimy architekturę serwisu. Dojrzeliśmy do tego, żeby nieco uprościć, wygładzić obecną strukturę. Chcemy, żeby architektura stała się bardziej spójna, bardziej logiczna. Oparta na logice placementu: film, seriale, gry, itd. A druga zmiana to nowe odświeżone logo. Bo nasze logo jest już trochę archaiczne, ciężkie. Firma, która pomaga tworzyć logotypy, robi nam jego lifting.
Już jest gotowe?
Już się finalizuje. Myślę, że będzie Pan zaskoczony (śmiech). Ludzie będą zdziwieni, a może poruszeni.
Szykuje się zadyma?
No tak. Jesteśmy na to przygotowani, natomiast wierzymy, że jak już emocje opadną po 2-3 tygodniach, to ludzie się przyzwyczają, a po kilku miesiącach zapomną, że w ogóle kiedyś było inne logo. A jest jeszcze trzecia nowość: po latach starań i rozmów wreszcie w przyszłym roku uda nam się z jedną z dużych sieci kinowych uruchomić sprzedaż biletów do kina. To jest dla nas bardzo ważne wydarzenie. Ten mechanizm, który świetnie sprawdza się w świecie anglosaskim, w Polsce dotąd się nie wykształcił. Robimy teraz pierwszy krok.
Czy jest coś, czego się w Filmwebie boicie? Coś, co jest Waszą bolączką?
Nie boimy się, bo w tej pracy po prostu oddajemy się naszej pasji. I mówię to bez jakiegoś PR-owego bullshitu, po prostu fajnie jest pracować w Filmwebie. Ludzie nie idą tu jak w “Modern Times” Chaplina przykręcać przez 8 godzin śrubki jak trybik w maszynie, tylko mają poczucie, że współtworzą i uczestniczą. Staramy się odważnie iść naprzód i realizować naszą wizję. I mimo że, jak Pan wie, rynek internetowy jest trudny, jesteśmy ostrożnymi optymistami.