Jan Rokita nieśmiało wraca do polskiej przestrzeni publicznej, choć zapowiadał, że z polityką nie chce mieć nic wspólnego. I chociaż nie rwie się do bycia posłem, to chętnie komentuje wszystkie bieżące wydarzenia. Mimo, że ponoć w ogóle go nie wzruszają. To po co w ogóle pisze? – Dziennikarstwo ma problem z niespełnionymi politykami, którzy udają dziennikarzy – komentuje Jacek Żakowski.
Jarosław Gowin zaprasza Jana Rokitę do swojej formacji Polska Razem. Premier z Krakowa twardo jednak odrzuca te prośby twierdząc, że z polityką nie chce mieć nic wspólnego. Jacek Żakowski zauważa zresztą podczas naszej rozmowy, że akurat dla posła w kapeluszu może już nie być miejsca w polskiej polityce.
- To osoba pozbawiona zdolności pracy zespołowej. Potrafi być liderem, ale akurat te funkcje już są rozdzielone, a trudno, żeby wykonywał czyjeś rozkazy – ocenia publicysta "Polityki".
Jednak mimo twierdzeń, że polska polityka nie wywołuje u niego nawet wzruszenia ramion, Jan Rokita został publicystą, już po raz kolejny. Pisze w tygodniku braci Karnowskich. Po co jednak udziela się na temat czegoś, czego podobno nie lubi i ma dosyć?
Niespełniony polityk dziennikarzem
- Dziennikarstwo ogólnie ma problem z niespełnionymi politykami, którzy udają dziennikarzy. Ze złym skutkiem dla obu – podkreśla mój rozmówca.
- Gdy politycy próbują wejść lub wrócić w tę sferę publicystyczną, często mają braki erudycyjne. A wiele ich emocji, frustracji, odbija się na jakości tekstów: zarówno merytorycznej, jak i warsztatowej. To, co piszą, jest ciężkie, zgorzkniałe. A w tej pracy trzeba trochę dystansu i takiej lekkości, finezji – ocenia Żakowski. I przypomina, że w historii w zasadzie nie zdarzały się przypadki, by polityk zostawał naprawdę dobrym publicystą.
Ale już w 2007 roku wiadomo było, że taka persona nie może po prostu zniknąć z życia publicznego w Polsce. I nie chciał, najwyraźniej, tego sam Rokita. W grudniu 2007 roku, czyli niedługo po rezygnacji z polityki, Rokita miał tworzyć swój autorski program w TVP. Wówczas "Przekrój" pisał, że to polityk otrzymał propozycję. Ostatecznie jednak nie pojawiło się więcej informacji na ten temat, a Rokita nigdy programu nie dostał.
Pół miliona odprawy za felietony
Przed niebytem uratował go "Dziennik", wówczas pod wodzą Roberta Krasowskiego. Był to szczytowy okres gazety, która skupiała wiele znanych nazwisk, miała świetny zespół i do tego dobrą treść podaną w nowoczesnej formie. Rokita w "Dzienniku" pisał felietony. Gdy został z niego wyrzucony, po przejęciu gazety przez Infor, w świat poszła informacja, że niedoszły premier z Krakowa dostanie odprawę wynoszącą ponad pół miliona złotych.
Rokita miał w "Dz" zarabiać 30 tysięcy miesięcznie za swoje felietony, a odprawa była za 18 miesięcy. Polityk ani redakcja nie komentowali tych informacji i do dzisiaj wygląda na to, że były prawdziwe, zaś Rokita żył dzięki "Dziennikowi" jak pączek w maśle. Choć nie można powiedzieć, że do gazety wnosił jakąś wielką wartość czy był jednym z jej motorów napędowych. Tym bardziej, że do "Dz" pisywali wówczas wszyscy najlepsi dziennikarze, którzy o wiele sprawniej – w sensie komercyjnym, docierania do czytelników – posługiwali się piórem.
Michał Kobosko, który został naczelny "Dz", mówił wtedy, że "nie jest właściwe", by media na stałe zatrudniały byłych polityków jako dziennikarzy. Podkreślił, że tak samo niewłaściwe jest, gdy dziennikarze zbyt angażują się politycznie. Dał tym samym do zrozumienia, że polityczne piętno zostaje na zawsze.
"Frustracja odbija się na jakości"
Nawet przyjaciele Rokity, cytowani w czerwcu przez "Politykę", zauważali: jeśli Rokita będzie miał comeback, to tylko jako publicysta. - Tylko kto będzie się przejmował esejami wielkiego przegranego, który na dodatek pogrąża się dziwnymi zachowaniami? - pytał wówczas jeden z nich.
Potwierdza to tezę Żakowskiego, że dziennikarstwo w wykonaniu ex-polityka jest po prostu zgorzkniałe i naznaczone polityczną frustracją oraz niespełnionymi ambicjami, które prowadzą do dziwnych zachowań. Choć niektórzy dziennikarze go bronią: - Czasem był zamyślony, w swoim świecie. Dlatego dziennikarze mogli odnosić wrażenie, że jest niemiły czy niegrzeczny – mówi mi jeden z sejmowych reporterów.
Wydał książkę, nie chciał jej promować
Jak jednak wytłumaczyć fakt, że Rokita odmówił spotkań autorskich po wydaniu "Anatomii przypadku"? To książka-wywiad z nim, napisana przez Roberta Krasowskiego. Choć bohaterowie pozostałych dwóch "Anatomii": Leszek Miller i Ludwik Dorn chętnie spotykali się z czytelnikami i dziennikarzami, to Rokita nie chciał się na to zgodzić – choć z początku wszystko wskazywało na to, że premier z Krakowa, tak jak pozostali dwaj politycy, będzie brał udział w promowaniu książki. Krasowski takiego zachowania Rokity nie chciał komentować, a pracownicy wydawnictwa mówili tylko, że dla nich to kompletnie niezrozumiałe.
Dla wielu dziennikarzy takie kaprysy Rokity to nic nowego. Kilku, nawet znanych, nie ma z nim najlepszych przeżyć. Twierdzą, że potrafił przyjmować zaproszenie do programu, by zaraz zrezygnować albo tygodniami przeciągać autoryzację wywiadów, ale o szczegółach nie chcą opowiadać. - Trudno się z nim współpracowało i tyle – mówi mi jeden z czołowych dziennikarzy telewizyjnych. A wszystko ponoć przez to, że polityka go odrzuciła, i wszystko co z nią związane, teraz jest wrogiem.
"Nie chcem, ale muszem"
Wszystko, tylko nie... pieniądze. Bo chociaż polityka, jak twierdzi Rokita, go nie obchodzi, to znowu o niej pisze. Tym razem dla tygodnika "wSieci". W pierwszym tekście ostro skrytykował Donalda Tuska. Nic dziwnego, rząd PO zbiera cięgi w zasadzie cały rok. Od Rokity zebrał wyjątkowe. Czemu akurat teraz – nie wiadomo. Choć nie bez znaczenia pewnie jest fakt, że dosłownie pół roku temu premier z Krakowa żalił się w TVN24, że nie ma za co żyć, bo komornik wszystko mu zabrał przez sprawę z Kornatowskim. A za coś w Toskanii żyć trzeba.
Wątpliwe więc, by Rokita – jak to piszą niektóre media – miał wrócić do polityki z Gowinem. Być może zostanie w niej na dłużej jako publicysta, ale i to może szybko się skończyć. Bo choć sam Rokita jest znany, to z siedmiu czołowych dziennikarzy, do których zadzwoniłem by zapytać o jego teksty, żaden z nich nawet jeszcze nie przeczytał wynurzeń w "wSieci".
Dziś Jasiek zapewnia, że jest szczęśliwy. Lecz poziom frustracji, który czasem gwałtownie się u niego ujawnia, pokazuje, że to nieprawda. Jego celem zawsze była Polska, tymczasem wyprzedził go jakiś chłystek z Gdańska.