Rokita – to od kilkudziesięciu godzin najczęściej wymieniane nazwisko w programach politycznych. Były lider Platformy Obywatelskiej popadł w kłopoty finansowe po przegranym procesie z Konradem Kornatowskim. W wywiadzie dla TVN24 ostro skrytykował polski system prawny, przekonując, że wyrzucenie go z PO i komornicza egzekucja nie są przypadkowe. To wystarczyło, by politycy mówili tylko i wyłącznie o nim. – Wybitne osobowości mają cechy, z którymi trzeba się pogodzić – mówi prof. Tomasz Nałęcz.
O Janie Rokicie znowu jest głośno. Jednak nie za sprawą kolejnego projektu ustawy, który przygotował dla Platformy Obywatelskiej czy barwnej polemiki prowadzonej z mównicy sejmowej. Dzisiaj mówi się o długach Rokity i zajęciu przez komornika jego pensji. To pokłosie wielu lat jego aktywności politycznej. Za rządów PiS skrytykował on powołanie na szefa policji trójmiejskiego prokuratora Konrada Kornatowskiego. Zarzucał mu ukrywanie dowodów obwiniających milicję za zabójstwo opozycjonisty Tadeusza Wądołowskiego. Sąd Najwyższy nakazał przeproszenie Kornatowskiego, co kosztowało w sumie 350 tys. zł (100 tys. zadość uczynienie i 250 tys. koszty przeprosin). Sąd nakazał egzekucję tej kwoty – komornik zajął pensję Rokity.
W rozmowie z Kamilem Durczokiem w "Faktach po Faktach" Jan Rokita żalił się, że polski sąd pozbawia go środków do życia, skazuje na wykluczenie społeczne, a on sam jest jedyną osobą w Polsce, która odpowie finansowo za zbrodnie stanu wojennego. Przekonywał, że nie jest przypadkowa zbieżność w czasie komorniczej egzekucji i usunięcia go z listy członków PO. Poza tym kwestionował niezawisłość sądu (ostatni wyrok zapadł przed Sądem Najwyższym), przyznał, że boi się władzy, która chce mu zabrać nie tylko pensję, ale i książki oraz komputer.
Po latach przerwy mogliśmy znowu usłyszeć typowy dla Rokity ton, którego najbardziej jaskrawym przejawem było słynne "Ratunku, Niemcy mnie biją". Rokita jest co prawda cenionym komentatorem, jego opinie wyrażone z punktu widzenia politycznego emeryta opinie są cenione i wysłuchiwane z uwagą. Jednak teraz, siedząc na tarasie willi we włoskiej Perugii opowiadał o tym, jak zła władza chce mu utrudnić życie. Przekonywał, że to może mieć związek z krytyką wobec Donalda Tuska i PO.
Trudno jednak podejrzewać, że Donald Tusk zaprzągł aparat partyjny oraz sąd, by zwalczać kąśliwe uwagi Rokity. Czasy realnego wpływy Rokity na polską politykę się skończyły. Wydaje się jednak, że niedoszły "premier z Krakowa" wciąż jest przekonany o swojej silnej pozycji.
A były czasy, kiedy taką faktycznie miał, był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w kraju. I nie chodzi wcale o nieco na wyrost prowadzoną kampanię robiącą z niego "premiera z Krakowa" w 2005 roku. Przegrana PO sprawiła, że dzisiaj ciągle się spekuluje, czy rokita zająłby wtedy fotel premiera. Według niektórych polityków, po 2005 roku Polską rządzić mieli Donald Tusk, jako prezydent i Grzegorz Schetyna, jako premier.
Dlatego jedyną realną władzę Rokita miał przez 10 miesięcy trwania rządu Hanny Suchockiej. Wtedy był szefem Urzędu Rady Ministrów i szarą eminencją rządu. – Przez ręce Jana Rokity przechodziły właściwie wszystkie sprawy, którymi ten rząd się zajmował – mówi w rozmowie z naTemat Janusz Onyszkiewicz, ówczesny minister obrony narodowej. Rokita był w dużej mierze organizatorem prac rządu. – To był efekt jego silnej osobowości, bo później nie było szefa kancelarii premiera z tak silną pozycją. Trzeba też pamiętać, że w tym rządzie nie było liderów partii, które tworzyły gabinet, więc najważniejsze decyzje zapadały poza rządem – relacjonuje polityk, dzisiaj doradca Tomasza Siemoniaka.
Ale wewnątrz rządu ministrowie mieli całkiem sporą autonomię. – Nie miałem żadnych starć z Janem Rokitą. Cieszyłem się dużą wolnością, myślę, że to był dowód zaufania ze strony pani premier. Jednak rzeczywiście, współpraca z Janem Rokitą może być specyficzna – przyznaje Onyszkiewicz. Nasz rozmówca wyjaśnia, że historia uczestnictwa Rokity w kolejnych inicjatywach politycznych pokazuje, że ma on trudności w budowaniu zaplecza politycznego. – Z kolejnych partii odchodził skonfliktowany. Rokita to indywidualista – ocenia.
I temu indywidualizmowi często dawał wyraz, postępując wbrew partii. Jako członek Unii Wolności otwarcie krytykował wystawienie w prezydenckim wyścigu Jacka Kuronia. Popierał Lecha Wałęsę, organizując nawet jego kampanię w Krakowie. Ale z partii odszedł dopiero dwa lata po wyborach, zakładając Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, które stało się częścią AWS. W nowym Sejmie Rokita współtworzył reformę samorządową rządu Buzka. Jednak do pierwszego szeregu politycznej walki Rokita powraca dopiero w styczniu 2003 roku, kiedy zaczyna działać sejmowa komisja badająca aferę Rywina.
Cięte riposty, przenikliwe pytania i retoryczna sprawność Rokity szybko uczyniły z niego jednego z najpopularniejszych polityków PO. – Nie ma wątpliwości, że ta komisja opierała się na Rokicie – przyznaje prof. Tomasz Nałęcz, dzisiaj doradca Bronisława Komorowskiego, wtedy przewodniczący komisji. – Współpraca układała nam się doskonale. I to pomimo, że byłem posłem koalicji rządzącej, a Rokita posłem opozycji. Szanowałem jego całą osobowość. Jestem historykiem i wiem, że wybitne osobowości mają cechy, z którymi trzeba się pogodzić – komplementuje prof. Nałęcz.
Zdaniem prezydenckiego doradcy dzisiejsza popularność Rokity to przejaw tęsknoty za reprezentowanymi przez niego wartościami. – Cenimy autentyczne talenty, jakie niewątpliwie przejawiał w polityce Rokita. Dzisiaj już ich nie ma, więc chcemy, żeby wrócił do polityki i przywrócił do życia politycznego to, co sobą reprezentował – tłumaczy prof. Nałęcz.
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do parlamentarnej przeszłości. Pozycja Rokity błyskawicznie rośnie, wkrótce zostaje on przewodniczącym klubu parlamentarnego PO. W czasie debaty sejmowej nad Konstytucją dla Europy rzuca jeden z najbardziej znanych sloganów polskiej polityki. "Nicea o muerte – Nicea albo śmierć". To głos w obronie korzystnego dla Polski systemu głosowania w UE. Wtedy też zaczyna grę o najwyższą stawkę. Będąc najpopularniejszym politykiem PO trochę na własną rękę obwołuje się kandydatem tej partii na premiera.
Po przegranych wyborach jest systematycznie marginalizowany przez Donalda Tuska i Grzegorza Schetynę. Chociaż jest szefem gabinetu cieni PO (nazwanego przez Kazimierza Marcinkiewicza "cieniasami"), jego pozycja słabnie. Dlatego decyduje się bez uzgodnienia z władzami partii opublikować wyniki prac opozycyjnej rady ministrów. Wkrótce po tym ogłasza, że odchodzi z polityki, ponieważ jego żona zostaje doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Robert Krasowski zabiera go na pokład "Dziennika", nowej gazety koncernu Axel Springer. Rokita jest tam jednym z najlepiej opłacanych nazwisk, chociaż jego felietony nie należą do najpopularniejszych. Jednak projekt upada, "Dziennik" zostaje przejęty przez Infor i połączony z "Gazetą Prawną", a Rokita odchodzi z gigantyczną odprawą. Nieoficjalnie szacowaną na 540 tys. złotych. Zapewnia, że do polityki nie wróci.
Wydawało się, że preludium do powrotu miała być książka "Anatomia przypadku", która została wydana na początku 2013 roku. Takiego scenariusza nie wykluczają politycy dobrze znający Rokitę. – Wydaje mi się, że jesteśmy w okresie poprzedzającym zmiany na scenie politycznej. Twórcy nowej inicjatywy będą na pewno próbowali namówić Rokitę do powrotu, byłby dla nich cennym nabytkiem – mówi Jerzy Fedorowicz, poseł PO z Krakowa.
Z Rokitą znają się od 1981 roku, to dzięki niemu Fedorowicz wszedł do polityki. – Rokita pokazał, że jest w stanie walczyć o najwyższe cele w polityce. Jako polityk pokazał, że jest mądry i odpowiedzialny. Jednak nie dostrzegł niepokojących sygnałów, jak wybory na prezydenta Krakowa, kiedy nie wszedł do II tury. Także w wewnątrzpartyjnej rozgrywce zapomniał, że lider może być tylko jeden. Pogubił się trochę i znalazł się poza polityką – tłumaczy.
Czy na zawsze? Rokita 18 czerwca 2013 r. skończy 54 lata. To niewiele jak na politycznego emeryta. I chociaż zarzeka się na wszystkie możliwe sposoby, że na emeryturze pozostanie, to wydaje się, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.