Podobno pojawienie się w okolicy dyskontu oznacza, że tradycyjne spożywczaki w promieniu dwóch kilometrów muszą pogodzić się ze spadkiem obrotów o połowę. Ta informacja w połączeniu z dynamiczną ekspansją sieci to dla wielu sklepikarzy biznesowy wyrok śmierci. Ale czy koniecznie?
Gdyńskie delikatesy “Dwunastka” to sklep, o którym głośno było już kilka razy: kiedy jego właściciel zamienił sklepową witrynę w galerię historycznej fotografii miejskiej, gdy za ladą stanęli członkowie kabaretu Limo, a także, kiedy na suficie lokalu ku przestrodze pijanym kierowcom zaaranżowano... “makietę” wypadku drogowego.
Te pomysłowe inicjatywy właściciela “Dwunastki” Adama Czarneckiego sprawiły, że informacje o jego sklepie podała m.in. stacja TVN 24, a na ulicę Świętojańską, przy której się mieści, przyjechało kilka ekip telewizyjnych.
Dobry PR dał Czarneckiemu efekt w postaci kilku tysięcy fanów na facebookowym profilu sklepu, a także licznych entuzjastycznych opinii na internetowych forach. Zapewne medialna i internetowa popularność sklepu przełożyła się też na jego obroty: wystarczy, że choć część osób, które szturmowały ladę, gdy stał za nią kabaret Limo, wróciła tam kiedyś ponownie.
Nie oszukujmy się jednak: najbardziej nawet efektowne akcje promocyjne w gdyńskich delikatesach nie przesłonią ponurego obrazu, jaki rysuje się z perspektywy wciąż licznych w Polsce właścicieli małych sklepów spożywczych: jak pisze środowa “Rzeczpospolita”, “Małe sklepy są bez szans”.
“Klienci oszczędzają, a dyskonty atakują” – pisze dziennik, cytując prognozy, z których wynika, że systematyczny spadek liczby tradycyjnych sklepów w roku 2014 będzie jeszcze wyraźniejszy. Upaść może nawet 8 tys. placówek. Czy to rzeczywiście oznacza, że na rynku nie ma już miejsca na małe sklepiki, a wszystko zagarną dyskonty i hipermarkety?
Wieść niesie, że pojawienie się w okolicy kolejnego dyskontu takiego jak Biedronka sprawia, że spożywczakom w promieniu 2 km obroty spadają o połowę. – Sytuacja sklepikarzy jest trudna, ale nie beznadziejna. Tak, jak zawsze znajdą się ludzie, którzy nie będą np. czytać tabloidów, tak również zawsze będzie pewna grupa osób, która nie robi zakupów w dyskontach – przekonuje nasz bloger Piotr Korek, szef rozwoju Tesco na Europę. Zaznacza jednak, że w nowych okolicznościach trzeba umieć wyróżnić się spośród konkurentów.
Jeśli nie cena, to jakość i tradycja
Rodzinna firma państwa Wieczorkowskich na warszawskim rynku obecna jest od ponad 40 lat. Poza produkcją wyrobów garmażeryjnych i wędlin przedsiębiorstwo prowadzi też dwa niewielkie sklepy. Jeden z nich, zlokalizowany w Otwocku, został niedawno poddany ciężkiej próbie: w okolicy otwarto dwa dyskonty Biedronka.
– Zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy konkurować z dyskontami ceną. Postanowiliśmy więc dotrzeć do klientów, którzy za wysoką jakość naszych wyrobów byliby w stanie zapłacić nieco więcej – mówi Michał Wieczorkowski, przedstawiciel najmłodszego pokolenia rodziny. – Pojawiamy się na różnych lokalnych targach, organizujemy degustacje, staramy się wejść w osobisty kontakt z naszymi klientami. Akcentujemy też jakość i tradycyjny charakter produktów – mówi Wieczorkowski w rozmowie z naTemat i przyznaje, że jak na razie wszystko zmierza w dobrą stronę. – Klienci dobrze to przyjmują, oddźwięk jest duży – zauważa.
Piotr Korek zwraca jednak uwagę, że nawet wysoka jakość produktów i dobre osobiste relacje z klientami nie są gwarancją sukcesu małych sklepów, bo Polacy w swoich decyzjach zakupowych wciąż kierują się przede wszystkim ceną:
– Umówmy się: w ostatecznym rozrachunku to, że sklepikarz jest w sąsiedztwie znany i szanowany i że sprzedawczyni zna problemy dziecka swojej klientki, nie będzie miało znaczenia. Jeśli ktoś będzie mógł kupić przecznicę obok tańsze pomidory, to sentymentów nie będzie – zauważa Korek.
Od specjalizacji do lokalizacji
Co wobec tego pozostaje? Na przykład postawienie na unikalną ofertę, specjalizację. – Sklep spożywczy musi być zindywidualizowany i odróżniać się od innych. Można zaproponować klientom coś “ekstra” – np. owoce tropikalne, ryby, owoce morza – wylicza Piotr Korek. Dokładnie w ten sposób postąpił Arkadiusz Rudnicki, o którego niewielkim sklepie spożywczym pisał Onet.pl. Gdy obok otworzyła się Biedronka, widmo bankructwa zajrzało mu w oczy.
W ten sposób Rudnicki obronił swój biznes przed nieuchronną porażką. W rozmowie z Onetem przyznawał, że pomimo kryzysu interes wciąż idzie naprawdę dobrze. Piotr Korek dodaje jednak, że wszelkie próby trafienia w gusta bardziej wymagających klientów spełzną na niczym, jeśli mały sklep spożywczy nie ma odpowiedniej lokalizacji.
– Sklep musi być położony w takiej okolicy, w której znajdą się klienci gotowi zapłacić więcej – tłumaczy Korek przekonując, że czasy, gdy ludzie byli gotowi jechać po zakupy spożywcze do supermarketu na drugi koniec miasta, bezpowrotnie już minęły. – Dziś pracujemy dłużej, mamy mniej wolnego czasu. Mało kto może sobie pozwolić na wielogodzinne zakupy – mówi.
Ale szanse na przetrwanie mają także ci przedsiębiorcy, których sklepy nie są położone w “bogatych” dzielnicach dużych polskich miast (takie uprzywilejowane lokalizacje w sposób naturalny stanowią mniejszość). – Wyjściem pozostaje dołączenie do dynamicznie rozwijających się sieci franczyzowych – podsumowuje Korek. Niemniej przyznaje, że "być właścicielem małego sklepu to strasznie ciężki kawałek chleba za stosunkowo niewysokie przychody".
– Dzisiaj ci, którzy rozpoczęli biznesy w 1989 roku chcą odejść i odpocząć, ale ich dzieci, często dobrze wykształcone, nie chcą przejmować interesu. Stąd od kilku lat małe sklepy zamykają się nie tylko pod wpływem konkurencji, której można stawić czoła tylko mając zdrowie i siły, ale także ze względu na brak chętnych następców – mówi nasz bloger.
Patrzyłem, jak obroty spadają i z czasem doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie wytrzymać konkurencji, jeśli nie zdecyduję się na jakąś specjalizację. Wybrałem piwa regionalne, bo z jednej strony ich popularność w Polsce rośnie, a z drugiej - sam jestem ich wielkim fanem. CZYTAJ WIĘCEJ