Tak się bawi wiele dziewczyn: biforki, afterki, czasami niestety również fejs demolejszyn. To tak zwany ponglish, który jest znakiem czasu – twierdzi Natasza Urbańska w "Fleszu", broniąc swojej piosenki. Ponglish, czyli co? I czy faktycznie można uznać, że polsko-angielski bełkot to znak dzisiejszych czasów?
Chodzicie na afterki robić fejs demolejszyn? A może zamiast dzwonić do swojego przyjaciela, żeby zjeść wspólnie drugie śniadanie, callujesz do swojego frienda, żeby pójść na brunch? Jeśli tak, to znaczy, że z ponglishem jesteś za pan brat. Jeśli nie – nic straconego, swoje braki w znajomości angielsko-polskiego slangu możesz szybko nadrobić. Tylko nie korzystaj do tego z piosenki Urbańskiej.
Ponglish używał już wujek z USA
Coś takiego jak ponglish istnieje bowiem naprawdę i nawet ma swój słownik. Tyle tylko, że bełkot z piosenki "Rolowanie" ma z nim niewiele wspólnego.
Wbrew temu, co można sądzić, ponglish, nie jest wytworem polskiej młodzieży zachwyconej Zachodem ani tym bardziej tworem ostatnich lat. Kiedyś ponglish był po prostu "językiem polonijnym" – czyli językiem Polonii, głównie w USA. Czasem też nazywano tę mowę "czigakowskim". Pokazuje ją chociażby film "Szczęśliwego Nowego Jorku", gdzie ponglishowe były nawet ksywy głównych bohaterów – między innymi "Potejto" zamiast kartofla.
Polonijne korzenie "ponglisha" podkreślał na swoim blogu także popularny językoznawca prof. Jerzy Bralczyk.
Imigracja, imigrejszyn
W oczywisty jednak sposób do spopularyzowania tego typu języka przyczynili się polscy imigranci w Wielkiej Brytanii i Irlandii, od kiedy masowo – w okolicach lat 2004-2005 – zaczęli wyjeżdżać z Polski. Wtedy też ponglish znacznie intensywniej zaczął przedostawać się do Polski, a przede wszystkim – poszerzać swoją formę. Choć trzeba od razu powiedzieć, że w opinii prof. Miodka używanie takich hybryd "dotyczy ludzi najpasywniejszych intelektualnie". Profesor uważa też, że angielsko-polskie hybrydy nie zagrażają w żaden sposób naszej rodzimej mowie.
Za ponglish możemy uznać praktycznie każdą formę mieszania polskiego z angielskim, choć da się wyróżnić dwa główne sposoby tworzenia tego języka.
Luknij, callnij, miej pałera
Pierwsza to spolszczanie angielskich słów i wyrażeń i wrzucanie ich w polską gramatykę. Tak było, co pamiętam nawet z lat dziecięcych, z wyrażeniami "check something out" czy "look at". Wśród moich rówieśników już w podstawówce mówiło się często "czeknij to" (w domyśle: sprawdź, zobacz) albo "luknij na to". Słowo "luknij" przyjęło się zresztą dość powszechnie. Inne przykłady: passnij mi coś (czyli podaj), callnij do mojego frienda i tak dalej.
W ten sposób spolszczyć można praktycznie wszystko: zamiast kierowców są drajwerzy, zamiast wstrzymać połączenie można je "holdnąć", zaś "o co kaman" zastąpiło "o co chodzi". Możemy też "być fri", co oznacza tyle, że jesteśmy wolni. Mamy pałera albo rozkręcamy głosniki na fulla.
Bukować, after i densflor
Druga metoda to po prostu wplatanie pojedynczych angielskich słów w polską resztę zdania. To pewnie najpowszechniejsza metoda używania ponglish, często nieświadoma – bo wiele angielskich wyrazów, z braku polskiego odpowiednika, weszło do użycia na co dzień.
Tym samym mówimy, że idziemy na "aftera", jeśli idziemy na imprezę po imprezie – po polsku faktycznie brzmi głupi – na before, kiedy jest to "wstęp" do imprezy. Drugie śniadanie zastąpił brunch, a zamiast rezerwować "bookujemy". O mailowaniu, smsowaniu czy googlowaniu nawet nie wspomnę – to kolejne wyrażenia, dla których język polski nie miał wyraźnej konkurencji lub nie miał jej w ogóle. Najpierw stosowaliśmy je dla ułatwienia (bo przecież mamy "pocztę elektroniczną"), dzisiaj używamy ich z przyzwyczajenia.
Marketingowcy - królowie ponglish
Warto zauważyć, że wiele z tych słów popularyzują konkretne branże czy środowiska – na co w swoim wpisie zwracał już uwagę prof. Bralczyk. Brunchy raczej nie poznalibyśmy, gdyby nie promowały ich restauracje, "bookowanie" zaś jest terminem z turystyki. I na szczęście "bukowania" używa się głównie w swoim pierwotnym kontekście, czyli branży turystycznej. Mówi się o bukowaniu lotów czy pobytu w hotelu, ale bilet do kina wciąż raczej – przynajmniej tak wnioskuję z obserwacji – rezerwujemy. A na przykład "idziemy na dancefloor" zamiast "na parkiet" wpajają nam gwiazdy polskiej muzyki – chąc tym samym choć trochę przypominać idoli z USA, krzyczących "everybody on a dancefloor!".
Szczególnie zabawne jest to w odniesieniu do grup zawodowych. O ile zagraniczny żargon wśród np. informatyków ani nie razi, ani nie bawi, to już w branży reklamowej stosowane z wielkopańskim zadęciem angielskie wtrącenia, nawet wewnątrz tego środowiska, stały się powszechnym tematem do żartów. Najlepiej wyśmiali to panowie z Abstrachuje, nabijając się z wszystkich briefów, dżunior akałntów i całej reszty tej korporacyjnej nowomowy. Niestety bowiem, wielu pracowników korpo nadal lubi udawać, że używanie angielskich słów podnosi ich prestiż.
Używasz ponglish, czyli jesteś... głupi?
Jak widać, wiele z tych wyrazów czy wyrażeń trafiło do użycia potocznego. Czasem używamy ich nieświadomie, ba – za kilka lat być może "bifor" lub "after" trafią do słowników, bo ich polskich odpowiedników nie ma. Choć trudno uznać "ponglish" za znak naszych czasów, skoro używano go już w latach '90. Pytanie tylko: czy używanie takiego miksu źle o nas świadczy? Nie mnie oceniać, Państwu zaś przytoczę tylko opinię prof. Miodka, wygłoszoną na spotkaniu z Polakami w Londynie:
W środowiskach najdawniejszej już Polonii było to znane, mamy też to w różnych żargonach zawodowych (informatycy, marketingowcy itp.). Ale w sumie interesujące, bo dotyczy często słownictwa podstawowego.
Prof. Jan Miodek o ponglish
Językoznawca. Wypowiedź ze spotkania w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie, czerwiec 2013
Jeśli tzw. ponglish jest zabiegiem celowym, to w porządku, ale jeśli to przejaw słabości, czyli braku dobrej znajomości zarówno języka polskiego, jak i angielskiego - wówczas nie jest to zjawisko godne pochwały.