Produkcja Steve'a McQueena, "Zniewolony. 12 Years a Slave" została uhonorowana Złotym Globem za najlepszy dramat. W zeszłym roku furorę robił "Django" Quentina Tarantino, a od końca grudnia na ekranach możemy oglądać film "Kamerdyner" Lee Danielsa – we wszystkich pojawia się wątek segregacji rasowej. Czy poprzez kino Amerykanie rozliczają się z traumą? – Pokłosiem dawnego niewolnictwa w Stanach są dzisiejsze nierówności ekonomiczne i społeczne – mówi prof. Bohdan Szklarski, politolog i amerykanista.
Film "Zniewolony. 12 Years a Slave" jest trzecim z kolei obrazem "enfant terrible" brytyjskiego kina, Steve'a McQueena. Reżyser urodził się i wychował w Londynie, studiował sztukę i wzornictwo w Chelsea College of Art and Design. W 1993 roku wyjechał do USA, gdzie powstały jego pierwsze, krótkometrażowe filmy. W 2008 roku zrealizował pełnometrażowy paradokument historyczny "Głód", który opowiada o proteście członków IRA. Film zebrał bardzo pozytywne recenzje wśród krytyków, a McQueena okrzyknięto najbardziej obiecującym debiutantem ostatnich lat. Jego kolejnym, pełnometrażowym filmem był "Wstyd" – opowieść o Brandonie, seksoholiku z Nowego Jorku, którego zagrał Michael Fassbender. Produkcją kolejnego filmu, "Zniewolony. 12 Years a Slave" nie bez przyczyny zajęli się Amerykanie i Brytyjczycy.
To adaptacja autobiograficznej książki pod tym samym tytułem, autorstwa Solomona Northupa. Akcja rozpoczyna się w 1841 roku, kiedy to młody mieszkaniec Nowego Jorku zostaje porwany i sprzedany, już jako niewolnik, na plantację bawełny na południu Stanów Zjednoczonych. Film opowiada historię dwunastoletniej drogi do wolności, którą musiał odbyć Northum, z całym okrucieństwem niewolnictwa jako moralnej nagannie praktyki społeczno – ekonomicznej. Amerykańskie magazyny od razu okrzyknęły "Zniewolonego" mianem "niewątpliwie najlepszego filmu fabularnego o niewolnictwie w Ameryce". Napisano również, że to "wstyd" (o ironio…), że "żaden amerykański reżyser nie zdołał wcześniej spojrzeć prawdzie w oczy". Ale czy na pewno?
Niewolnictwo w kinie
Temat amerykańskiego niewolnictwa to problem poruszany w historii kinematografii dosyć często. Pierwszym niemym filmem, który doczekał się swoich remake'ów w latach 60. i 80. to "Chata wuja Toma", wzruszająca opowieść o ciemiężonego przez laty niewolnika, który był wykorzystywany do ciężkiej pracy przez kolejnych właścicieli.
Filmem, który został przez krytyków okrzyknięty "rasistowską epopeją czasów wojny secesyjnej" to "Narodziny narodu" Davida Griffitha z 1915 roku, który tak naprawdę był gloryfikacją Ku Klux Klanu i przedstawiał czarnych w złym świetle. Późniejsze realizacje – min. "Przeminęło z wiatrem" – opowiadały historię niewolnictwa z perspektywy południowoamerykańskich plantatorów. Na kolejny, "rozliczeniowy" obraz należało poczekać (po kolejnej ekranizacji "Chaty wuja Toma") do 1977 roku, kiedy powstał serial "Korzenie", opowiadający sagę afroamerykańskiej rodziny – odbył się w Stanach wielkim echem, zdobył aż 9 nagród Emmy.
Kilka ostatnich filmów, a także liczne komentarze, jakie pojawiają się po ich emisji w mediach, pozwalają sądzić, że ostatnio mamy do czynienia z kulturalną polityką rozliczeniową z amerykańskim niewolnictwem, jaka ma miejsce we współczesnym kinie. W zeszłym roku do rodzimych multipleksów trafił western mistrza postmodernistycznego pastiszu, Quentina Tarantino, zatytułowany "Django", w którym czarny niewolnik mści się na swoich wrogach. Obraz wywołał lawinę pozytywnych recenzji, ale głównie wśród zwolenników specyficznej stylistyki reżysera.
O amerykańskiej segregacji rasowej – z którą w dobie politycznej poprawności również powoli zaczynają rozliczać się Amerykanie – opowiada film "Kamerdyner", którego bohaterem jest czarnoskóry Eugene Allen, który służył kolejnym, amerykańskim prezydentom przez blisko trzy dekady. Pojawiają się tam wątki społecznych i ekonomicznych nierówności, które cały czas mają miejsce w amerykańskiej rzeczywistości. Film, opowiadając historię sprzed dekad, powiela stereotypy, a nie z nimi walczy, jak chociażby "Django". Czy Amerykanie rzeczywiście zaczynają przepracowywać swoją traumę?
Trauma to zbyt mocne słowo
– Trauma to jest zdecydowanie za duże słowo – mówi prof. Bohdan Szklarski, politolog i amerykanista. – Formalnie temat niewolnictwa zamknięto 150 lat temu, ale jego pochodne można obserwować cały czas: to nierówności społeczne i ekonomiczne, które są obecne cały czas – mówi.
Prof. Szklarski uważa, że w Stanach właściwie nie ma dyskusji na ten temat. – Niektóre nieco radykalne grupy Afroamerykanów kilkakrotnie zgłaszały żądania wystosowania oficjalnych przeprosin przez władze federalne, ale wiadomo było, że to nigdy się nie stanie– mówi. Jednocześnie zaznacza, że dyskusja o niewolnictwie a współczesny rasizm to dwie zupełnie różne sprawy. – Biali dokonali ostatecznego rozgrzeszenia, wybierając Obamę na prezydenta USA. Pokazali w ten sposób, że są otwarci, a dyskryminacja jest im kompletnie obca. Dzięki temu oficjalnie w Stanach po prostu nie ma rasizmu – mówi prof. Szklarski. I jednocześnie zaznacza, że to, co dzieje się w umysłach przeciętnych Amerykanów, to zupełnie inna sprawa.
Nasz rozmówca uważa, że faktyczny koniec niewolnictwa miał miejsce nie w 1863 roku, ale ponad sto lat później – w 1964 roku, kiedy to zniesiono segregację rasową na południu Stanów Zjednoczonych. – Obecnie dyskusja o niewolnictwie to dyskusja o jego pokłosiu, czyli kwestiach ekonomicznych – mówi.
Przepraszam?
Cy kiedykolwiek władze zastanawiały się nad tym, żeby powiedzieć oficjalne "przepraszamy"? – Tak, za prezydentury Billa Clintona pojawił się taki pomysł. Ale tego typu deklaracja byłaby w rzeczywistości przejawem rasizmu: przepraszamy, więc nie bierzemy odpowiedzialności za to, że czarni aktualnie mają gorzej. Odcinamy się od tego,więc los biedniejszych Afroamerykanów jest nam obojętny – wyjaśnia prof. Szklarski.
Mimo wszystko w kulturze amerykańskiej czarny już nie jest innym, gorszym, często – wręcz przeciwnie. Według eksperta przełamywanie tabu nastąpiło już w latach 40. – Czarni zaczęli pojawiać się w mainstreamowym sporcie, muzyce, na ekranach kin. To wywołała reakcję drugiej strony: organizacje czarnych często zwracały się do tych, którzy odnieśli sukces, że są czymś w rodzaju "listków figowych" przykrywających problem ubóstwa i wykluczenia społecznego wśród większości Afroamerykanów – mówi prof. Szklarski.
Czy w takim razie liczne produkcje filmowe, dotyczące historii niewolnictwa mają rzeczywiście charakter "rozliczeniowy"?
Obama a kino
– Po wyborze Obamy na prezydenta to stał się bardzo nośny temat, można za niego dostać Oscara albo Złoty Glob, więc nic dziwnego, ze producenci i reżyserzy się na niego decydują – mówi prof. Zbigniew Lewicki, amerykanista z UW i UKSW. –Na ten temat powiedziano już bardzo wiele, to część amerykańskiej pamięci historycznej – dodaje. Profesor Lewicki uważa, że ten temat podejmują jednak jedynie czarni, ponieważ biali mogliby być posądzeni o rasizm. – Mało który biały odważyłby się pisać o niewolnictwie, bo to mogłoby dotknąć czyjąś wrażliwość, ponadto łatwo posądzić go o mijanie się z prawdą. – dodaje.
Nasz rozmówca uważa, że biali rzadko zabierają się za filmy o niewolnictwie ze strachu przed niespieralną etykietką rasisty. Ale czy rzeczywiście to dla grupy producentów i reżyserów tylko intratny temat, z którego można czerpać wysokie zyski?
Dwa lata temu w stołecznym CSW odbyła się wystawa afroamerykańskiej artystki, Kary Walker, która w swoich pracach wielokrotnie porusza wątek XIX - wiecznego, amerykańskiego niewolnictwa. Inspiracją dla stworzenia większości instalacji był teatr cieni: artystka poprzez historyczne odniesienia opowiada o palących problemach współczesności: biedzie, wykluczeniu, władzy, seksualności, gwałtu, strachu i cierpienia. Mimo ze jej prace są zakotwiczone w rzeczywistości niewolnictwa sprzed wieków, nie tracą nic ze swojej autentyczności, a jej wypowiedzi mają bardzo osobisty, wręcz intymny charakter. W jej przypadku opowieść o niewolnictwie z pewnością nie ma charakteru wpisania się w biznesową niszę. Być może tak samo jest z najnowszym filmem McQueena?