- Panu się tutaj nie chce żyć, a nam się odechciewa, jak musimy taki kawał jechać - usłyszał nasz bohater od sanitariuszy, którzy przyjechali po niego karetką. Pewnego dnia po prostu się załamał. Chciał popełnić samobójstwo. Zadzwonił po ratunek. W miejscu, które miało mu pomóc, czyli szpitalu psychiatrycznym w Tworkach, przeżył 4-dniowy koszmar.
Trafiłem tam po moim telefonie na 112. Byłem w naprawdę złym stanie, to był czwartek. Nie widziałem innego rozwiązania. Zadzwoniłem na 112, mówiąc, że potrzebuję pomocy. Zrobiłem to, żeby nie popełnić samobójstwa. Za pierwszym razem jakaś bardzo arogancka pani zaczęła wypytywać mnie o to, na co się leczyłem, co miałem już zdiagnozowane. Ale w takich chwilach nie myśli się przecież o takich rzeczach, najpierw jest ratowanie życia, a potem papierkowa robota. A ona zaczęła się ze mną kłócić, że jak nie wie co mi jest, to nie wie czy ma przysłać karetkę. Rozłączyłem się, zadzwoniłem drugi raz.
Było lepiej?
Tak, trafiłem na normalną osobę. Wysłała do mnie karetkę i rozmawiała ze mną, dopóki karetka nie przyjechała. Kompetentna, wiedziała, co robić w takiej sytuacji.
Przyjeżdża pogotowie. Jak reagują?
Było trzech sanitariuszy. Kiedy przyjechali, ja jeszcze byłem na linii z dyspozytorką. Tylko jeden z nich rozmawiał ze mną w miarę normalnie, wykazał się wrażliwością, wiedział, jak zachować się w takiej delikatnej sytuacji. Pozostali dwaj nie byli tacy, usłyszałem od nich bardzo miły komentarz, którego miałem nie usłyszeć, że "panu się tutaj nie chce żyć, a nam się odechciewa, jak musimy taki kawał jechać".
Wrażliwi.
Bardzo. Zrobili ze mną wywiad: co, jak, dlaczego i zaczęli się zastanawiać, czy zawieźć mnie do Tworek, czy do Sobieskiego. Mówili, że powinni na Sobieskiego, bo w tym rejonie jestem zameldowany, ale do Tworek mieli bliżej. Skontaktowali się z kimś, nie wiem z kim, przez krótkofalówkę i zdecydowali, że jedziemy do Tworek, bo to będzie trwało krócej i szybciej karetka będzie wolna.
Przyjeżdżacie więc do szpitala w Tworkach. Sanitariusze z Tobą weszli?
Tak, wprowadzili mnie do środka, wypełniali jakieś dokumenty do przyjęcia i rozmawiali z panią, która mnie przyjmowała. Przyszedł jakiś lekarz dyżurny, ten zrobił ze mną krótki wywiad. Trzy razy powtarzałem to samo, co mi jest: najpierw sanitariuszom, potem pani przyjmującej, a potem temu lekarzowi. Mówiłem też na co się leczę, jakie leki biorę i tak dalej. Kiedy już wszystko załatwiliśmy, przyszli sanitariusze już ze szpitala i zabrali mnie na oddział. Tam po raz kolejny podczas przyjęcia musiałem opowiadać wszystko od nowa, to samo: co, jak, po co, czy się leczę, czym i tak dalej.
Wypełnili kartę na oddziale, zabrali mi ubranie, dali piżamę. Zabrali nawet sznurowadła.
Żebyś nic sobie nie zrobił?
Tak, zabierają wszystko, co może posłużyć do zrobienia sobie albo komuś krzywdy.
Zanim Cię przebrali w piżamę, wiedziałeś chociaż co to za oddział, na który idziesz?
Nie. Myślałem, że to jakiś zwykły oddział dla ludzi, których trzeba obserwować. Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem kraty w oknach i brak klamek. I już na dzień dobry zobaczyłem jakiegoś człowieka, który leżał na korytarzu. Mnie położyli do łóżka – na korytarzu, bo pokój dla ludzi do obserwacji był wyłącznie dla najtrudniejszych przypadków – dali jakieś leki, choć nikt nie powiedział jakie i po co, i kazali iść spać. Potem się cieszyłem, że nie jestem w tym pokoju do obserwacji, bo z tymi ludźmi, którzy tam byli, nie zmrużyłbym oka.
Lekarze w szpitalu nic Ci nie powiedzieli? Co mogło Ci się stać, czy to załamanie czy coś innego?
Nie, nic takiego nie mówili. Zanim jeszcze zasnąłem, widziałem innego pacjenta, był bardzo pozytywny: zagadywał, pytał, jak się czuję, proponował czekoladę.
Idziesz spać, budzisz się rano. Sam czy ktoś do Ciebie przychodzi?
Obudziła mnie jakaś pielęgniarka, powiedziała, że jest śniadanie. Ja nie poszedłem, bo jakoś nie chciałem jeść. Personel się tym w ogóle nie przejmował, nie patrzył, czy ktoś poszedł jeść, czy nie. Tylko ten pozytywny przekonywał mnie, że trzeba jeść, bo inaczej będę słaby i śmiał się, że to jedyna rozrywka tutaj. Ale jemu też, grzecznie, odmówiłem. I siedziałem, czekałem, obserwowałem co się dookoła dzieje.
Innych pacjentów?
Tak. Ja wcześniej miałem nadzieję, że w takich szpitalach są oddziały dla chorych, bardzo chorych i tych najpoważniej chorych. A tutaj ze mną na oddziale było całe spektrum chorych. W tej sali obserwacyjnej leżał, jak go nazywali sanitariusze, Boguś, Bogusław. Nie udało mi się ustalić, co mu było. Leżał non stop przywiązany do łóżka, cały mój pobyt, wrzeszczał dziwne rzeczy, wyrazy. Zaczynał nagle śpiewać piosenki Perfektu. Kiedyś mu się uważniej przyjrzałem, musiał chyba być pod wpływem mocnych leków. Kontaktu z rzeczywistością miał zero.
Kto jeszcze był z Tobą na oddziale? Jacy pacjenci? Mówiłeś o całym spektrum.
Ciągle przywozili kolejnych pacjentów, upychali ich na korytarzu, bo nie było już miejsca. Któregoś dnia przywieźli jakiegoś ćpuna. Potem podsłuchałem, jak opowiadał, że dożylnie podał sobie sześć jakichś tam rozpuszczonych tabletek. Przez bite 3 dni i 3 noce wydzierał się, wyklinał sanitariuszy, sanitariuszki. Dwa albo trzy razy zerwał się z tych pasów i pobiegł do palarni, bo chciało mu się palić. Był agresywny, nie wiadomo było czego się po nim spodziewać. Jedna z sanitariuszek, jak ją zagadałem, powiedziała, że "takiego przypadku tu jeszcze nie miała".
Innego człowieka przywieźli 11 listopada. Też chyba się czymś naćpał. Przywiozło go dwóch sanitariuszy, napakowanych, po 120 kg i dwóch policjantów. Zgarnęli go pewnie z jakiejś manifestacji. Był agresywny, groził sanitariuszom. Mówił poważnym tonem: "zemsta to rzecz święta", "pozabijam Was". Policja go zgarnęła i nie wiedzieli gdzie go przywieźć, więc do Tworek, bo gdzie indziej?
Kolejny przypadek: student, chyba II roku, pojechał na wakacje na Cypr i tam wziął jakieś dopalacze. Wrócił jako warzywo. Nikt nie wiedział, co mu jest. Przebywał w Tworkach kilka tygodni. Lekarka powiedziała jego rodzicom, jak przyjechali w odwiedziny, że mogą z nim chodzić, ale żeby bardzo uważać, bo może sobie zrobić krzywdę. Też był przywiązywany do łóżka, bo nie wiadomo co mógł zrobić. Rodzice pojechali, ja patrzę, a on idzie i wodzi nieprzytomnym wzrokiem dookoła. To było tuż przed zgaszeniem świateł. Jeden sanitariusz poszedł myć podłogę gdzie indziej, dwie sanitariuszki zamknęły się w stołówce. On podszedł do drzwi stołówki, walił w nie, ale nikt nie zareagował. Poszedł sobie i w zasadzie mógł walić głową w ścianę i nikt by nie zauważył.
Personel naprawdę nie reagował na takie sytuacje?!
Innym razem ten ćpun przyszedł i położył się na środku sali nago na stole i się opalał. Był też przypadek, jak ten student po Cyprze zabrał radio innemu pacjentowi, poszedł do siebie do łóżka i rozbił to radio o podłogę. Dopiero wtedy ktoś przyszedł i go przywiązał.
Czyli do jednego kotła wrzucają tam ludzi, którzy mają myśli samobójcze, drących się i agresywnych ćpunów, a do tego jakiegoś nawiedzonego mściciela. Czułeś się tam bezpiecznie?
Jeśli o to chodzi, to tak, w miarę bezpiecznie. Szczególnie, że sam nie jestem chucherkiem i w razie czego mógłbym się obronić. Ci agresywni byli przywiązywani do łóżek.
Ale mówiłeś, że jeden z nich się zrywał, czyli tak do końca bezpiecznie nie było?
Tak, zrywał się, i biegł do palarni. Jak wracał, to go znowu przywiązywali. Poza tym dawali im mocne leki, żeby byli otumanieni i nie wypuszczali. Chociaż jedna sanitariuszka mówiła mi, że ten naćpany, co wstrzykiwał sobie coś do żył, dostał najmocniejszą dawkę i dalej krzyczał.
Dzień po przyjeździe, w piątek, ktoś się Tobą interesował? Przyszedł jakiś lekarz?
W piątek, chyba koło godziny 12.00, nie wiem, bo nie miałem zegarka i nie zwracałem uwagi na czas, przyszła lekarka, psychiatra. Poinformowała mnie, że ona jest tylko od 9.00 do 16.00, a dzisiaj chce wyjść wcześniej, koło 14.00. Rozmawiałem z nią góra godzinę. Jej też musiałem wszystko od nowa powtórzyć.
Powiedziała Ci coś konstruktywnego? Jakaś diagnoza, pomogła, powiedziała co będzie dalej?
Nie. Nie zdiagnozowała załamania nerwowego, po godzinnej rozmowie zapisała mi leki i stwierdziła, że mam zostać na obserwacji. Na podstawie godzinnej rozmowy! Spytała tylko o numery telefonów do bliskich, więc podałem jej te, które pamiętałem.
Dzwoniła do rodziny? Swoją drogą, nikt się nie zainteresował tym, żeby poinformować Twoją rodzinę o odwiezieniu do szpitala? Sanitariusze z karetki, osoby przyjmujące Cię w szpitalu?
Nie, nikogo to nie obchodziło, nikt o to nie pytał, dopiero ta psychiatra. Ona próbowała dzwonić kilka razy, ale się nie dodzwoniła, więc uznała, że odłoży telefon do rodziny na wtorek. A był piątek!
Ile dni tam ostatecznie byłeś?
Prawie sześć – od czwartku wieczorem do wtorku po południu. To był długi weekend, 11 listopada, więc od piątku przez 3 dni nie było żadnego lekarza, tylko taki zwykły personel, sanitariusze, którzy karmią i sprzątają. To absurd, bo przecież ludzie tam są chorzy 7 dni w tygodniu, 24h na dobę. To absurd, przez te 3 dni, kiedy można było niektórych wypuścić, a w innych przypadkach coś mogłoby się konstruktywnie ruszyć, nic się nie dzieje. Nie wiem nawet kto miałby mnie obserwować w tym czasie.
Sanitariusze? Nie przychodzili zapytać chociaż jak się czujesz?
Nie, ich to nie obchodziło. Wołali tylko na śniadanie, obiad i kolację, ale jak się nie przyszło to raczej nie reagowali, nie interesowali się tym.
Później – też w piątek – przyszła jakaś pani psycholog. Zrobiła mi jakieś testy psychologiczne, już nie pamiętam jakie, ale nie powiedziała: po co te testy, na co, dlaczego. Nie poznałem nawet wyniku. Może robiła je do pracy magisterskiej czy doktorskiej, nie wiem.
Od soboty jesteś więc znowu sam, lekarzy nie ma. Nie masz swoich rzeczy, nie masz nawet pokoju, tylko to łóżko. Przez 3 dni siedzisz i patrzysz w ścianę?
Dokładnie tak. Pobudka, śniadanie, czas wolny, obiad, czas wolny, kolacja, czas wolny, gaszenie świateł.
W tym czasie wolnym nikt Cię o nic nie pyta, a była chociaż jakaś rozrywka? Książki, telewizja, gazety? Może jacyś ludzie do normalnej rozmowy?
Najbliżej normalności był ten pozytywny facet, który opowiadał jakieś historie ze swojego życia. Żadnych książek, telewizji, nic takiego. Na pierwszym piętrze, na innym oddziale, był telewizor i chyba stół do ping-ponga, ale ja tam nie miałem wstępu, trzeba by zostać tam przeniesionym żeby z tego korzystać. Mogłem tylko słuchać, obserwować pacjentów. Starałem się nie wychylać.
Nadchodzi wtorek, wracają lekarze...
Wszyscy pacjenci i ich rodziny się rzucają. Oczywiście jest zamieszanie, bo lekarzom przez te 3 dni nawarstwiają się problemy, sprawy które muszą załatwić. Mi udało się dostać do jednej lekarki, jeszcze moja siostra z nią rozmawiała, ale nie wiem o czym. Lekarka podobno nie chciała mnie wypuścić, sanitariusz z początku powiedział mi, że zostawiają mnie jeszcze na obserwacje i chcą przenieść na inny oddział. Nie zgodziłem się. Prawdopodobnie chcieli mnie zostawić, żeby jakoś łatwiej rozliczać się z kosztów pobytu. Powiedziałem jednak, że nie chcę zostawać i udało się wynegocjować, żeby mnie stamtąd wypuścili.
Lekarka nie rozmawiała już z Tobą o tym w jakim jesteś stanie, co się stało? Tylko zaproponowała: dalsza obserwacja, a jak zaoponowałeś, to się zgodziła Cię wypuścić?
Mniej więcej. Moja siostra z nią jeszcze rozmawiała. Do tego ta lekarka wypisała mi jeszcze leki nasenne i antydepresyjne żebym miał, jak wyjdę i tyle. Nikt nie chciał mnie głęboko diagnozować ani nic takiego. Byłem po prostu kolejnym klientem: przyszedł, posiedział, wyszedł.