Liderzy Solidarnej Polski chcą tylko przez 1,5 roku wypełniać mandat zdobyty w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego (o ile im się uda). W 2015 roku wszyscy planują wrócić do Sejmu. Fakt, że mówią o tym już teraz to ich zdaniem dowód uczciwości. Zgodnie z hasłem "chytry traci dwa razy" Zbigniew Ziobro i koledzy mogą nie dostać się ani do Parlamentu Europejskiego, ani do Sejmu. Zdecydują wyborcy.
"Pierwsze wybory, jakie mamy przed sobą to wybory do europarlamentu i wystartują w nich wszyscy liderzy Solidarnej Polski. Ale równie jasne jest, że pierwszoplanowym wyzwaniem są dla nas wybory parlamentarne oraz prezydenckie i weźmiemy w nich udział" – mówił w "Bez autoryzacji" Zbigniew Ziobro o wyborczym manewrze, jaki wymyślił z kolegami z Solidarnej Polski.
A o co chodzi? W zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego partia wystawi najmocniejszy zestaw. W Sejmie nie zostanie praktycznie żaden z liderów SP. Wszystkie ręce na pokład: Ziobro, Kurski, Kempa, Dorn, Dera, Mularczyk, Cymański itd. Oczywiście nie wszyscy dostaną się do PE (jeśli w ogóle, bo partia rzadko kiedy wznosi się ponad 5-procentowy próg), ale klub parlamentarny SP skurczyłby się wtedy z 17 do kilku osób i stanie się tylko kołem.
Tam i z powrotem
Ale Ziobro chce, by było to tylko chwilowe osłabienie. Bo po półtora roku, jesienią 2015 roku, ci sami posłowie, którzy zapewniali, że będą dobrze wypełniać swoje zadania w Brukseli, spróbują wrócić na Wiejską. Cwaniactwo najwyższej próby, nieprawdaż?
Do tego politycy Solidarnej Polski są przekonani, że powinniśmy im gratulować. Czego? Uczciwości, bo o swoim przekręcie mówią już już teraz, niemal pół roku przed wyborami. Poza tym bronią się, że podobnie robią inni.
To prawda. W wyborach wystartuje pewnie też Jarosław Gowin, chociaż na razie to wyklucza. "Nie, to nie jest sprawa rozstrzygnięta. Dopiero rozpoczęliśmy budowanie list. Moi współpracownicy przekonują mnie do tego, że w tej pierwszej bitwie, do której przystępuje Polska Razem, powinien naszą armię poprowadzić, ale decyzję będziemy podejmować na przełomie lutego i marca" – mówił w "Kontrwywiadzie" RMF FM.
I tak się nie dostaną
– To zakładanie abstrakcyjnej rzeczy, bo jest mało prawdopodobne, by Solidarna Polska objęła jakiś mandat w wyborach do Parlamentu Europejskiego – ocenia dr Błażej Poboży, politolog z Instytutu Nauk Politycznych UW i redaktor naczelny serwisu Polityka Warszawska. – Takie zachowanie jest nieuczciwe, ale tak małe partie, jak ugrupowanie Zbigniewa Ziobry czy Polska Razem Jarosława Gowina muszą wystawiać znanych polityków, by mieć jakiekolwiek szanse na dobry wynik – dodaje.
Jednak zdaniem naszego rozmówcy to wcale nie Sejm, ale Parlament Europejski jest ostatecznym celem prawicowego planktonu. – Te dwie inicjatywy są tak naprawdę obliczone na wybory europejskie. Jeśli nie obejmą żadnych mandatów, oznaczać to będzie finansowy i organizacyjny koniec tych partii. Wiadomo, że trójka europosłów umiejętnie rozliczając wydatki jest w stanie utrzymać partię – zauważa dr Poboży. W ten sposób funkcjonował przecież PJN m.in. z Pawłem Kowalem i Markiem Migalskim.
"Ważniejsza jest dla nich Bruksela"
Jednak nasz rozmówca rozumiejąc racjonalną stronę tego planu, krytykuje jego wymiar moralny. – To nieuczciwe zachowanie. Politycy powinni określić, jakie mają aspiracje i trzymać się ich. Jeśli ktoś chce się realizować w polityce europejskiej, to niech startuje do Parlamentu Europejskiego, jeśli w krajowej – to do Sejmu, a jeśli samorządowej – niech wystartuje w wyborach samorządowych. Poza tym ziobryści są nieuczciwi także dlatego, że tak naprawdę ważniejsza jest dla nich Bruksela, a nie tak jak mówią, Sejm – ocenia politolog.
Zachowanie konkurentów ostro skrytykował rzecznik SLD Dariusz Joński. Powiedział TOK FM, że to "kpina i żart z wyborców". Ale przecież jego koledzy i koleżanki też uciekali do Brukseli w trakcie sejmowej kadencji. Tak było i w przypadku Joanny Senyszyn, i Wojciecha Olejniczaka, i Bogusława Liberadzkiego. – Do Brukseli startowali politycy z wieloletnim doświadczeniem w Sejmie, a nie tacy, którzy są tam 1,5 roku – broni się Joński w rozmowie z naTemat.
– Niestety nie mamy takiego komfortu, żeby wybory do Parlamentu Europejskiego i do Sejmu odbywały się w tym samym czasie, a politycy nie byli zmuszeni skracać kadencji, jeśli chcą zmienić miejsce pracy. Ale nie może być tak, że z premedytacją startuje się w jednych, by po 1,5 roku wystartować w drugich wyborach – przekonuje rzecznik SLD. Deklaruje też, że jego partia takich metod stosować nie będzie.
Kwiat PSL-u do Brukseli
Sojusz jest w komfortowej sytuacji, bo w kolejnych sondażach odnotowuje lepsze wyniki i nie musi się martwić o przekroczenie 5-procentowego progu wyborczego. Ale od niedawna mówi się o tym, że przed końcem kadencji swoje sejmowe mandaty mają zostawić liderzy Polskiego Stronnictwa Ludowego. Pod rządami Janusza Piechocińskiego partia często znajduje się poniżej progu i będzie musiała znaleźć dobre lokomotywy. A znanych twarzy tak wiele nie ma.
Dlatego według nieoficjalnych doniesień
na listach mają znaleźć się wszyscy ministrowie (Piechociński, Kosiniak-Kamysz oraz Kalemba), a także Waldemar Pawlak czy Adam Struzik, marszałek województwa mazowieckiego. Czy im także wyborcy powinni pokazać znak ostrzegawczy?
Powinni, bo start w wyborach to nie podpisanie zwykłej umowy o pracę, którą można rozwiązać z zachowaniem okresu wypowiedzenia. Kandydaci przedstawiają plan działania na pełną kadencję, a skracając ten okres z góry skazują się na niezrealizowanie ich części. To złamanie obietnicy, naruszenie kontraktu, jaki każdy wyborca podpisał z nimi stawiając krzyżyk na karcie do głosowania. Teraz mogą postawić krzyżyk nie obok nazwiska przebiegłego posła, ale na nim. Bo "chytry traci dwa razy".