Dzisiejszej nocy w Warszawie było piętnaście stopni na minusie. Bosman pilnujący nadwiślańskiego portu jak co rano zadzwonił do Andrzeja Motylińskiego, aby sprawdzić czy żyje. Mężczyzna od trzech miesięcy mieszka w cienkim namiocie rozłożonym na starej barce. Jak mówi, po powrocie z zagranicy po prostu nie miał gdzie się podziać, a teraz walczy o powrót do naszego świata.
Gdy dowiedziałem się, że Andrzej mieszka na barce zimą - zmroziło mnie. Gdy okazało się, że nie śpi w jej wnętrzu, tylko w tanim namiocie rozstawionym na pokładzie, nie mogłem w to uwierzyć. Stwierdziłem, że muszę to zobaczyć na własne oczy.
Barka, na której mieszka Andrzej Motyliński, znajduje się niedaleko warszawskiego Torwaru i tam umówiłem się z bohaterem tego artykułu. Na spotkanie przyszedł jeszcze nie stary, ale już nie taki młody facet, który swoim strojem przypomina raczej zbuntowanego nastolatka, niż bezdomnego z Dworca Centralnego.
Powrót z emigracji
Andrzej ma 38 lat i urodził się w Kielcach. Jeszcze półtora roku mieszkał w Warszawie, czyli do czasu wyjazdu do Francji. – Musiałem tam jechać w sprawach rodzinnych – mówi (bardzo wolno, jest wyraźnie spowolniony od zimna) mieszkaniec nadwiślańskiej barki. Dodaje, że miał plan się tam osiedlić, ale tak jak wielu innym Polakom na emigracji, nie udało mu się i musiał wracać do kraju. Przed wyjazdem "pozamykał" sprawy związane z Polską, co oznacza również, że nie miał mieszkania. Także znajomi przez ten czas jakby zapomnieli o jego istnieniu.
– Pochodzę z rozbitej rodziny. Moja mama nie żyje, a ojciec ma swoje życie. Próbowałem się z nim skontaktować, ale jest to utrudnione – mówi. W tej sytuacji, jedynym rozwiązaniem jakie widział, to wprowadzić się do namiotu. Nie od razu zamieszkał jednak na barce. Pierwszy miesiąc spędził również nad Wisłą, ale "na dziko". To jednak zakończyło się kradzieżą i ciągłymi wizytami nieproszonych gości. Co gorsza, w czasie jednej z wizyt skradziono mu ciepły śpiwór, który dziś bardzo by się przydał.
Po kolejnej kradzieży wpadł na pomysł, aby zwrócić się o pomoc do kolegi sprzed lat, który jest bosmanem w jednym z warszawskich portów. Ten, pomimo 20-stu lat które minęły od ich ostatniego spotkania, zaufał mu i zgodził się, by Andrzej rozstawił swój namiot na starej barce.
Doświadczenie pomaga przetrwać
Dwadzieścia lat temu Andrzej bardzo lubił się wspinać. Często chodził w góry i to nie zawsze przy sprzyjających warunkach. Nie spodziewał się wtedy, że zdobyte wówczas doświadczenie przyda mu się w tak dramatycznych okolicznościach. – Wspinałem się, chodziłem po jaskiniach. Takie przeżycia pomagają w ekstremalnych sytuacjach, kiedy nie się gdzie mieszkać i trzeba przeżyć w jakiś ludzki sposób, a nie siedząc na dworcu na ławce – słyszę od Andrzeja, na którego brodzie widać kryształki lodu.
Aby wytrzymać przy temperaturze sięgającej minus piętnaście stopni Celsjusza, Andrzejowi pomagają dwa śpiwory. Namiot jest również odizolowany od podłoża dzięki trzem karimatom i kartonom. – Do momentu przyjścia i rozgrzania namiotu jest chłodno. Później też nie ma temperatury pokojowej, w namiocie jest jakieś minus trzy. To na tyle ciepło, aby przeżyć. Nie jestem wychłodzony – mówi Andrzej.
Zapytałem byłego emigranta, co zamierza zrobić dalej, aby wyjść z sytuacji, w jakiej się znalazł. – Potrzebuję pracy, bo to podstawa. Ceny za wynajęcie mieszkania są zatrważające i wynoszą około 1500 zł. – mówi. Zacząłem się zastanawiać, co się stało w życiu Andrzeja, że znalazł się w tak absurdalnej życiowej sytuacji. Co takiego musiało się wydarzyć, że rozsądnie mówiący człowiek zamieszkał w namiocie rozstawionym na nadwiślańskiej barce.
Niezałatwione sprawy
Andrzej określa swoją obecną sytuację słowem "przygoda". Najważniejszy jest dla niego cel, który sprowadził go z powrotem do kraju. – Moim celem powrotu do Polski jest nawiązanie kontaktu z synem i jego mamą. Mam nadzieję, że mi się to uda – wyjaśnia. Nie jest możliwe, aby w jego sytuacji nie mieć słabszych momentów czy też załamania. O tym jednak Andrzej nie chce rozmawiać. – Muszę znaleźć pracę, bo to, że przeżyję zimę, to już wiem, choć jeszcze niedawno miałem duże obawy – mówi.
Andrzej utrzymuje się z pomocy doraźnej. Na posiłki chodzi do darmowych jadłodajni dla bezdomnych. Zapytałem Andrzeja również o to, kim był pięć, dziesięć czy piętnaście lat temu. Jak żył, co robił i jak to się stało, że znalazł się w tak trudnej sytuacji. – 20 lat temu byłem punkrockowcem – odparł.
Andrzej zdaje sobie sprawę, że jego obecna sytuacja jest konsekwencją życia, które prowadził kilka, czy kilkanaście lat temu. – W jakiś tam sposób żałuję, że miałem problem w porozumieniu się z ludźmi i nie znalezieniem z nimi wspólnego języka. Inaczej patrzyłem na świat, niż reszta. Ale ogólnie nie żałuję swojego życia – mówi Andrzej, który po okresie młodzieńczego buntu założył rodzinę i jak każdy człowiek zajmował się dzieckiem i pracował.
Co dalej?
Andrzej chce przede wszystkim jak najszybciej wyjść z bezdomności i wrócić do normalnego życia. Nie ma nałogów i jedyne czego teraz chce, to uregulować swoje sprawy rodzinne. Zanim jednak mu się to uda, potrzebuje jakiejkolwiek pracy, dzięki której stanie na nogi i przeprowadzi się z namiotu do wynajętego pokoju.
Z pewnością znajdą się osoby, które bardzo krytycznie odniosą się do jego osoby, trybu życia, czy też sytuacji w której się znalazł. Andrzej zdaje sobie sprawę, że nie tylko "los" jest odpowiedzialny za to, że mieszka dziś w namiocie. Ma jednak szczere chęci i nadzieje, aby naprawić popełnione błędy i zacząć żyć normalnie.
Jeśli ktoś chciałby w jakiś sposób pomóc Andrzejowi Motylińskiemu, lub zaoferować mu pracę, proszę o kontakt na adres mailowy krzysztof.majak@natemat.pl. Andrzej pracował między innymi jako barman oraz jako członek ekipy remontowej.
Walczyłem z systemem, uważałem się za anarchistę, jeździłem na koncerty i itd. Wykonywałem różne prace, ale nie myślałem wtedy o przyszłości. Kochałem się wspinać i prowadziłem luźne życie.