Sarajewo płonie. Trzydzieści lat po zapaleniu ognia olimpijskiego w stolicy Bośni i Hercegowiny znowu wybuchły protesty
dr Agata Jawoszek
08 lutego 2014, 17:20·12 minut czytania
Publikacja artykułu: 08 lutego 2014, 17:20
Podczas gdy w Soczi zapłonął olimpijski znicz, w Sarajewie - mieście które dokładnie trzydzieści lat temu było gospodarzem Olimpiady - zapłonęły budynki rządowe i gmach Prezydium Bośni i Hercegowiny.
Reklama.
Dzień po protestach miasto przypomina krajobraz po bitwie: stłuczone szyby, spalone samochody, splądrowane kioski oraz barykady zbudowane z przewróconych budek strażniczych. Szpitalny Oddział Ratunkowy Kliniki Uniwersyteckiej w Sarajewie wciąż ogłasza nową listę rannych i poszkodowanych, głównie policjantów. Miejscowe media podają, że we wczorajszych zajściach rany odniosło aż 144 z nich.
W dziennikarskich komentarzach oraz wpisach mieszkańców Sarajewa na portalach społecznościowych powtarzają się dwa porównania. Z rokiem 1992, kiedy wraz z oblężeniem miasta przez siły bośniackich Serbów rozpoczęła się wojna w Bośni i Hercegowinie, oraz z kijowskim Majdanem.
Warto też wspomnieć, że w Tuzli – mieście uchodzącym w Bośni za wielonarodowościowe i dotąd najlepiej zarządzane – pojawiają się też analogie do gdańskich strajków robotniczych z 1980 r. oraz protestów robotników w Macedonii w 2001 r., które przerodziły się w krótką, macedońsko-albańską wojnę domową.
Coraz częściej, choć być może nieco na wyrost, mówi się, że wydarzenia ostatnich dni to „bośniacka wiosna” i początek kolejnej po Ukrainie europejskiej rewolucji. Nie brakuje też sceptycznych komentarzy o słomianym ogniu i iście bałkańskiej fantazji w rozwiązywaniu problemów.
Zachodnie media są na razie ostrożne w ocenie sytuacji, mimo że z Brukseli popłynęły do władz Bośni i Hercegowiny słowa wzywające do łagodnego obchodzenia się z demonstrantami. Wysoki Przedstawiciel dla Bośni i Hercegowiny (który kolokwialnie mówiąc, patrzy na ręce trójki polityków, sprawujących rotacyjnie – i w kluczu etnicznym – przewodnictwo Prezydencji Bośni i Hercegowiny), Austriak Valentin Inzko zaapelował do demonstrantów o zaniechanie agresji i łamania prawa.
Fala demonstracji zaczęła ogarniać kraj w czwartek 6 lutego, kiedy do protestów robotników w Tuzli dołączyły inne miasta: Bihać, Zenica, Mostar i Sarajewo.
Dzień po eskalacji protestu w stolicy kraju, bośniackie media podają, że ciąg dalszy protestów (o różnym nasileniu) zapowiedziano w 21 miastach. Pokojowe, choć pełne gniewu protesty przerodziły się gdzieniegdzie w chuligańskie wojny uliczne, podobne do tych, których świadkiem byliśmy w Polsce 11 listopada.
Wszystko zaczęło się 6 lutego w Tuzli, uważanej za najbogatsze i najbardziej europejskie z bośniackich miast. Na ulicę wyszli pracownicy pięciu największych i niedawno sprywatyzowanych przedsiębiorstw. Uzbrojeni w pałki i koktajle mołotowa demonstranci domagali się m.in. ustąpienia premiera Kantonu Tuzlańskiego Seada Čauševicia oskarżając go o korupcję, malwersacje i bezwstydne zawłaszczanie publicznych pieniędzy.
Jednym z haseł protestujących było żądanie, by władze na poważnie zajęły się kwestią dramatycznego bezrobocia. Choć oficjalne dane mówią o 27-procentowym bezrobociu, w nieoficjalnych analizach liczba ta sięga nawet 44 proc.
Kilka miesięcy temu Bośnia i Hercegowina została ogłoszona przez Europejski Urząd Statystyczny EUROSTAT najbiedniejszym i co gorsza, stale ubożejącym, europejskich krajem. PKB Bośni i Hercegowiny wyniósł w badaniach 28% średniej europejskiej. Tuż za Bośnią uplasowały się dwa inne kraje z regionu, Albania i Macedonia, z PKB na poziomie 30 i 35 % europejskiej średniej.
Do rozgoryczonych demonstrantów, robotników, którzy od kilku miesięcy nie otrzymują wynagrodzenia, przyłączyli się emeryci i bezrobotni studenci. Według Głównego Urzędu Statystycznego BiH, średnie krajowe wynagrodzenie wynosiło w 2013. roku 863 KM, czyli różnowartość ok. 1700 zł. Rzeczywistość i doświadczenie pokazuje jednak, że niejednokrotnie Bośniacy zmuszeni są do życia na granicy ubóstwa z wojenną rentą, emeryturą czy wsparciem socjalnym w wysokości 200 marek, czyli stu euro miesięcznie. I ze świadomością, że pensje najwyższych urzędników państwowych stanowią ich stukrotność.
Podział administracyjny blisko czteromilionowej Bośni i Hercegowiny na katolicko-muzułmańską Federację Bośni i Hercegowiny, Republikę Serbską oraz niezależny Okręg Brčko, utrzymuje się od 1995 roku, czyli od roku podpisania przez trzech prezydentów: Chorwata Franjo Tuđmana, Serba Slobodana Miloševicia oraz Boszniaka Aliji Izetbegovicia, Traktatu Pokojowego w Dayton kończącego trwającą trzy lata wojnę po rozpadzie Jugosławii.
Od tego czasu wciąż trwa, z różnym natężeniem, polityczne napięcie między Sarajewem - stolicą Federacji i całego kraju, oraz Banja Luką – miastem, w którym znajduje się zcentralizowana władza Republiki Serbskiej. Mostar, miasto muzułmańsko-chorwackie, również usiłuje prowadzić swoją niezależną, prochorwacką politykę, w wyniku której stale dochodzi do spięć na linii Boszniacy – Chorwaci. I tak skomplikowaną już sytuację administracyjną w BiH dodatkowo komplikuje podział Federacji na dziesięć kantonów, z których każdy posiada odrębne ministerstwa i własne zgromadzenie narodowe z premierem na czele. Przypomnijmy, że w Bośni i Hercegowinie co cztery lata wybierane jest Prezydium, nazywane przez Bośniaków, z typowym dla nich poczuciem humoru, Trójgłowym Prezydentem. Każdy z konstytutywnych narodów BiH wybiera swojego przedstawiciela. Prezydenci zmieniają się rotacyjnie co szesnaście miesięcy. Rozwiązanie to trafnie podsumowuje popularny sarajewski dowcip: Dlaczego Bośnia i Hercegowina musi mieć aż trzech prezydentów? A, dlatego, że jest „Bośnia”, „i”, „Hercegowina”.
Republika Serbska oraz Federacja BiH funkcjonują dziś właściwie jako dwie niezależne jednostki administracyjne. Choć granica między nimi jest kwestią umowną, stanowi spore utrudnienie w życiu codziennym. Mimo że już w kilka lat po wojnie uporządkowano sprawy podatkowe i monetarne, wciąż o niewidzialną granicę rozbijają się o opieka zdrowotna, komunikacja kolejowa, usługi telekomunikacyjne i pocztowe, szkolnictwo.
Konsolidacji i zjednoczenia obywateli nie ułatwia też sztucznie podtrzymywany od lat dziewięćdziesiątych podział Bośniaków na bośniackich Muzułmanów (Boszniaków), Serbów i Chorwatów, którzy - jeśli zignorować jeden wspólny dla wszystkich język słyszalny na bośniackich ulicach i ślepo wierzyć postanowieniom bośniackiej konstytucji - mówią różnymi językami. Stąd na paczkach bośniackich papierosów mogące budzić zdziwienie, jednakowobrzmiące napisy w „trzech wersjach”: PUŠENJE UBIJA (po bośniacku). PUŠENJE UBIJA (po chorwacku). ПУШЕЊЕ УБИЈА (po serbsku).
W myśl zasady, że ciągnie swój do swego, bośniaccy Chorwaci tęsknym wzrokiem wodzą za Zagrzebiem (dziś już w pełni europejską stolicą), Serbowie z ufnością i nadzieją spoglądają na Belgrad (rojąc sobie, wbrew sygnałom płynącym z tamtejszej sceny politycznej, że kad tad Republika Serbska przyłączy się do Serbii), Boszniakom zaś, stanowiącym, ok 46% populacji, wydaje się, że Bośnia i Hercegowina jest ich prywatnym podwórkiem, na którym wszyscy pozostali są tylko gośćmi ze średnio lubianego sąsiedztwa. Prowadzą więc politykę, którą w dużym uproszczeniu i skrócie można określić jako politykę zawłaszczania bośniackiej tradycji i państwowości, okraszoną radykalizacją i emblematyzacją islamu, pogłębiającą się izolacją wobec Europy i coraz żarliwszą przyjaźnią z krajami takimi jak Turcja, Iran, Malezja, Emiraty Arabskie.
Dla Bośniaków, po prostu Bośniaków, nie: bośniackich Chorwatów, bośniackich Serbów czy Boszniaków, w kraju tym nie ma miejsca. Chcąc być obywatelem musisz być wyznawcą: katolicyzmu, prawosławia lub islamu, inaczej nie istniejesz, państwo, na pozór wielonarodowe, politycznie poprawne i etnicznie posegregowane, nie przewiduje dla ciebie miejsca. Dowodem na to był ubiegłoroczny, toczący się w atmosferze wielkich kontrowersji, spis ludności, stale zresztą blokowany przez władze Republiki Serbskiej. Dla obywateli niezgadzających się z polityką etnicznej segregacji, jedyną alternatywę wobec trzech możliwych narodowych etykiet stanowiła deklaracja „innej narodowośći”, przewidziana teoretycznie dla zamieszkujących Bośnię Romów, Albańczyków, Macedończyków i innych Innych. Będąc więc dzieckiem z mieszanego, np. chorwacko-bośniackiego małżeństwa, ateistą, Żydem lub osobą świadomie chcącą uniknąć narodowościowego, a tym samym religijnego szufladkowania, można było zdeklarować się jak Inny, stając się tym samym obcym ciałem w swoim własnym kraju.
Popularne w Bośni powiedzenie – Cijela Tuzla jednu kozu muzla („Cała Tuzla doi jedną kozę”) – nabiera dziś nowego znaczenia. Miasto będące ośrodkiem przemysłowym z doskonale prosperującą fabryką przetwórstwa soli, z jedną z największych w regionie elektrownią, z którą skądinąd od lat z sukcesem współpracują polskie firmy ze Śląska, od zawsze uchodziło w Bośni za wyjątkowo prężne i zorientowane proeuropejsko. Tuzla wytyczała trendy w modzie i stylu życia. Nic dziwnego, że im tym razem pociągnęła za sobą resztę kraju.
W tym samym czasie gdy rozwścieczeni robotnicy rozpoczęli demonstracje, na Facebooku zawiązała się nieformalna grupa niezadowolonych obywateli pod znaną z ukraińskiego Majdanu nazwą „Udar” (Cios). Wkrótce młodzież, która skrzyknęła się na portalu społecznościowym z inicjatywy Aldina Širanovicia, bezrobotnego absolwenta jednej z miejscowych uczelni i syna weterana wojennego, przyłączyła się do pikietujących robotników próbując wedrzeć się szturmem do budynków administracji miejskiej i kantonalnej. Kilka godzin później media obiegły zdjęcia płonących biur, niszczonych komputerów, stosów dokumentów wyrzucanych w obłokach dymu przez okna Urzędu Miasta. W drugim dniu zamieszek premier Kantonu Tuzlańskiego podał się do dymisji. Było jednak za późno, aby uspokoić rozgniewany tłum – protesty wybuchły już w kilkunastu innych miastach.
Kilkanaście godzin później bośniackie media obiegła informacja o tym, że policja, początkowo oddelegowana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Kantonu Tuzlańskiego do stłumienia zamieszek w Tuzli, przyłączyła się w pewnym momencie do demonstrantów. Zdjęcia funkcjonariuszy ze specjalnych jednostek MUP zdejmujących ochronne tarcze oraz hełmy i podających ręce rozentuzjazmowanym demonstrantom stały się hitem Internetu.
Wydarzenia ostatnich kilku dni, zanim wymknęły się spod kontroli i przybrały kształt chuligańskiej zadymy, na początku przypominały demonstracje określone mianem „baby-lucji”. Na przełomie czerwca i lipca Bośniacy wyszli na ulicę w reakcji na przeciągające się w nieskończoność dyskusje pomiędzy politykami z Republiki Serbskiej i chorwacko-boszniackiej Federacji Bośni i Hercegowiny na temat ustawy o numerze JMGB, odpowiedniku polskiego PESEL.
W wyniku indolencji i nacjonalistycznych potyczek pomiędzy politykami z obydwu części Bośni i Hercegowiny, a także z powodu piętrowej, niemożliwej do pokonania biurokracji na wszystkich, znacznie bardziej rozbudowanych niż w Polsce, szczeblach władz (lokalnych, samorządowych, gminnych, miejskich, kantowanych, federacyjnych i dopiero na samym końcu – państwowych), doszło do tragicznego w skutkach wydarzenia. Zmarła kilkumiesięczna, ciężko chora dziewczynka, która nie otrzymawszy na czas numeru JMGB (władze wstrzymały jego wydawanie), nie mogła opuścić Bośni i Hercegowiny w celu leczenia za granicą.
Nie pomogły protesty, blokada budynków rządowych wraz z pracującymi w nich urzędnikami, ani naciski organizacji humanitarnych na rząd. Przegraną walkę o życie małej dziewczynki, którą w jej imieniu prowadzili zrozpaczeni rodzice wspierani przez tysiące demonstrantów, niemal na żywo rejestrowały telewizyjne kamery. Rząd zignorował gniew ludu, sprawę zamieciono pod dywan, zostały przyjęte tymczasowe rozwiązania, protesty ucichły a rządowe budynki zostały odblokowane przez demonstrantów. Politycy zdawali się o wszystkich zapomnieć. Być może ich pamięć jest krótka, Bośniacy jednak pamięć mają dłuższą i, jak to się zwykło mawiać w Bośni, żółć podeszła im do gardeł.
Dzień po rozruchach zdemolowane centrum stolicy Bośni i Hercegowiny przypomina scenerię do filmu opowiadającego o latach wojny. I podobnie jak wtedy, na jednej ulicy trwa rozróba a na innej flegmatyczni Bośniacy piją w słońcu przedpołudniową kawę i zdają się myśleć, to co ponad dwadzieścia lat temu: „U nas wojna? A kto by tu do kogo miał niby strzelać? Komu by się chciało?”.
Serwisy społecznościowe zapełniają się zdjęciami z piątkowych zamieszek, obok bohaterskich zdjęć demonstrantów odpalających race i wznoszących gniewne okrzyki, pojawiają się zdjęcia łupów i trofeów: papierosów zrabowanych z okolicznych kiosków, tabliczek z ministerialnych drzwi, kałamarzy z emblematem Prezydium Bośni i Hercegowiny. Na portalach aukcyjnych można było w sobotnie przedpołudnie kupić rządowe laptopy i komputery. Intelektualiści i pisarze zapełnili rubryki weekendowych wydań gazet codziennych otwartymi listami, w których popierają demonstrantów lecz odżegnują się od chuliganerii i piątkowych występów młodocianych, którzy choć urodzili się już po wojnie, skażeni są bakcylem agresji i nienawiści.
Ciosem w serce Sarajewian było spalenie przez demonstrantów Archiwum Bośni i Hercegowiny znajdującego się kilkaset metrów od słynnej sarajewskiej biblioteki, która doszczętnie spłonęła podczas ostatniej wojny, tej samej zresztą, z której Arcyksiąże Ferdynand wyruszył 100 lat temu na ostatnią przejażdżkę w swoim życiu. Podczas piątkowych rozruchów z dymem poszły dokumenty i starodruki cudem ocalone w latach dziewięćdziesiątych, przechwowyane przez archiwistów w piwnicach, wywożone ciężarówkami Czerwonego Krzyża w bezpieczne miejsce. Dyrektor Archiwum Šaban Zahirović w wywiadzie dla portalu Klix.ba powiedział, że Sarajewo i Bośnia straciły ogromną część swoich archiwaliów. Piątkowy ogień pochłonął to, czego nie zdołały strawić ani pierwsza, ani druga wojna światowa ani też wojna po rozpadzie Jugosławii.
Jak na razie manifestacje i uliczne rozruchy w Bośni i Hercegowinie nie przybierają charakteru walk etnicznych, nie pojawiają się nacjonalistyczne hasła, nikt nie domaga się rozpadu Bośni i Hercegowiny zszytej naprędce z dwóch części, muzułmańsko-chorwackiej i serbskiej, podczas podpisywania traktatu pokojowego w Dayton w 1995 roku – choć na taki obrót zdarzeń zdają się czekać zagraniczne media, już szafujące tytułami o ponownie kipiącym bałkańskim kotle.
W trwających od kilku dni zamieszkach kwestia narodowej przynależności demonstrantów schodzi na dalszy plan. W Mostarze, mieście symbolicznie podzielonym mostem na część boszniacką (muzułmańską) i chorwacką (katolicką), z zostały spalone budynki obu głównych partii, chorwackiej HDZ i boszniakiej SDA. Wygląda na to, że Bośniaków siłą podzielonych dwadzieścia lat temu na Boszniaków, Chorwatów i Serbów, dziś jednoczy bieda, bezrobocie, rozczarowanie i gniew, pytanie tylko jak długo ta ekonomiczna jedność okaże się silniejsza niż dawne krzywdy i kto pierwszy sięgnie po zakurzone, ale wciąż nieźle zakonserwowane, nacjonalistyczne sztandary.