Mój pierwszy raz z… NBA. 70 dolarów bilet, wrażenia: bezcenne
Michał Mańkowski
13 lutego 2014, 11:44·6 minut czytania
Publikacja artykułu: 13 lutego 2014, 11:44
70 dolarów za bilet i kolejne 14 za przesyłkę. Tyle kosztował mnie bilet na mecz NBA. Nie mało, ale stosunkowo niewiele biorąc pod uwagę, że chciałem obejrzeć go na żywo od zawsze. Padło na New York Knicks vs Denver Nuggets w legendarnej Madison Square Garden. Wrażenia? Powiem krótko: jeśli kiedyś będziesz miał okazję, nie zastanawiaj się ani chwili.
Reklama.
Po prawej siedzi czwórka młodych chłopaków, którzy krzyczą "deeefence, deefence", z lewej ojciec z dorosłym synem – turyści z Francji. Za mną grupa dziewczyn, która zajada się hot-dogami, a przede mną ojciec z kilkunastomiesięcznym dzieckiem na ręku: oczywiście ubranym w klubowe barwy. Chwilę potem wybuch gigantycznej radości: to Amare Stoudemire zapakował piłkę do kosza ponad głowami przeciwników. Dwa rzędy niżej mały czarnoskóry chłopak tańczy sobie w najlepsze. I to w taki sposób, którego nie powstydziliby się najlepsi tancerze.
---
NBA – te trzy literki budzą podziw na całym świecie. Nawet wśród tych, którzy za koszykówką nie przepadają.W końcu to TA największa, najdroższa i oczywiście najlepsza liga globu. Dorastałem w złotych czasach Michaela Jordana i Chicago Bulls, dlatego też nie trzeba mnie dwa razy przekonywać do wizyty na meczu. Co ciekawe, choć nie zarywam nocy, żeby oglądać NBA, to na mecz chciałem wybrać się od zawsze. Będzie to jednak relacja nie stricte sportowa z samego meczu, a całej wizyty. Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Wydarzenie zrobiło na mnie niesamowite wrażenie, ale zdaję sobie sprawę, że osoby, które chodzą często na mecze mogą mieć nieco inne odczucia.
Początek lutego, więc rozgrywki trwają w najlepsze. Jako że nocowałem w Nowym Jorku, wybór był oczywisty: New York Knicks (choć nie jedyny, w NY jest też inna drużyna: Brooklyn Nets).
Kilka tygodni wcześniej zacząłem rozglądać się za biletami. O dziwo nie było żadnego problemu z dostępnością. W internecie można znaleźć kilka serwisów zajmujących się ich dystrybucją, całość jest bardzo intuicyjna i bezproblemowa. Ja postawiłem na TicketNetwork.com. Ceny wahają się od około 50 dolarów do nawet 3650. Te ostatnie to naturalnie te najlepsze, przy samym parkiecie w sektorze VIP-ów (a tych pojawia się sporo, ale o tym później).
Ja zapłaciłem 70 dolarów za sam bilet i 14 za przesyłkę. Ten był na miejscu już na drugi dzień. Dostawa bezpośrednio do Polski była około trzy razy droższa. Wybrałem sektor 226 (na zdjęciu podświetlony), miałem obawy, że będzie ciężko z widocznością. Niesłusznie.
Co ciekawe, ceny różnią się zależnie od tego z kim grają Knicksi. Z gwiazdorskim Miami Heat były o kilkadziesiąt dolarów droższe, dlatego zdecydowałem się na Denver Nuggets. W końcu mecz NBA to mecz NBA. Mecz ciekawy jednak nie tylko ze względu na widowisko, ale i fakt, że kilka lat temu to zawodnicy tych drużyn pobili się na parkiecie. Tym razem odbyło się jednak bez bójki.
Przyzwyczajony gigantycznymi kolejkami pod Stadionem Narodowym, w Madison Square Garden pojawiłem się ponad dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem. Niepotrzebnie. Wejście do hali poprzedzało „trzepanie” na dwóch bramkach: na jednej osobiście, na drugiej wykrywaczem metalu. W hallu kilka sklepów i kas biletowych. Ludzie na ostatnią chwilę kupują gadżety, które były stosunkowo drogie np. 12 dolarów za „sztuczną” dłoń do kibicowania (ciężko znaleźć mi bardziej profesjonalne określenie).
Wejście na samą halę jest jeszcze zamknięte. Przychodzi cały przekrój ludzi: dzieci, młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni. Są typowi fani od dołu do góry ubrani w niebiesko-pomarańczowe barwy Knicksów, ale nie brakuje też ludzi, którzy przyszli tu ewidentnie prosto z pracy. Była też masa turystów. Największy uśmiech na twarzy budzili najmłodsi kibice, których rodzice nie szczędzili chyba pieniędzy na fanowskie gadżety.
Godzinę przed meczem zostają otwarte wejścia, bez wielkich kolejek, ani wariactwa wszyscy wchodzą powoli na trybuny (są cztery wieże, przez które można dostać się w każdy róg hali). Powoli, bez pośpiechu i przepychanek przechodzi się przez ostatnią bramkę (dopiero tu sprawdzali bilet) i w kilka minut wjeżdża na trybuny. Przed samym wejściem każdy kibic (naprawdę każdy!) mógł dostać darmową figurkę jednego z koszykarzy.
Mimo że hala jest ogromna, nie ma żadnego problemu z poruszaniem. Na każdym piętrze przed wejściem na trybunę znajduje się masa stoisk z piwem, mocniejszym alkoholem w tamtejszych „małpkach” (np. whisky), napojami i jedzeniem. Za popcorn i dużą colę zapłaciłem 11 dolarów.
Dobra, przejdźmy w końcu do trybun, bo nigdy nie dotrzemy do samego meczu. Na swoim miejscu zasiadłem godzinę przed pierwszym gwizdkiem, ludzie schodzili się bardzo powoli. Rzędy zaczęły się zapełniać dopiero na kilka minut przed rozpoczęciem meczu. W międzyczasie na parkiecie można oglądać niektórych koszykarzy, dziennikarzy i gromadę dzieci (zapewne „znajomych znajomych”), które próbowały swoich sił w rzucaniu do kosza.
Operator urozmaicał czas różnymi kamerowymi-grami. Zdecydowanie najlepsza była ta, w której wybierał sobie jedną osobę z hali i transmitował ją na wszystkich telebimach do momentu, w którym „ofiara” nie zorientowała się, że nabija się z niej kilka tysięcy osób. Rekordzista nie wiedział o co chodzi przez blisko dwie minuty.
Co ciekawe, mimo moich obaw, miejsca niemal na samej górze hali są zaskakująco dobre. Cały mecz można bez problemu obejrzeć bez patrzenia na telebimy – te przydają się jedynie do powtórek i śledzenia dokładnych statystyk (zdobyte punkty przez konkretnych zawodników, faule, przerwy, czas). Dalej reszta wygląda typowo jak na filmach. Wywoływani po kolei gospodarze wbiegają na halę przy gigantycznym aplauzie (jeszcze nie do końca pełnej) Madison Square Garden. Goście… no cóż, nazwijmy to głuchą cisza. Nawet nie wiadomo, kiedy dokładnie pojawili się na parkiecie. Przed rozpoczęciem meczu jedna z lokalnych gwiazd YouTube odśpiewała a capella hymn Stanów Zjednoczonych, a na stojąco wtórowała jaj cała hala.
Początek meczu to zdecydowane prowadzenie New York Knicks. Nowojorczycy totalnie wariują na punkcie największej gwiazdy swojego zespołu: Carmelo Anthony’ego. Nie bez powodu, przez pierwsze kilka minut spiker co chwilę w charakterystyczny sposób powtarzał jego imię i nazwisko – za każdym razem gdy zdobywał punkty. Pod koniec pierwszej kwarty goście nieco podkręcili tempo, w efekcie w drugiej nie tylko wyrównali, ale wysunęli się na prowadzenie.
W przerwach miedzy kwartami, a także niektórych timeout’ach na parkiecie pojawiają się cheerleaderki (tak, dokładnie takie jak na filmach :-) ) oraz grupa zabawiająca publiczność poprzez rozrzucanie koszulek i innych gadżetów. Na szybkie „setki” pojawiali się także dziennikarze różnych stacji. Operator pokazywał też kibiców ze strefy VIP-ów: z najbardziej znanych był aktor Kevin Bacon oraz kilku graczy nowojorskich drużyn basseballa (Yankees) i futbolu (Giants). Nie brakowało też gwiazd nieco mniejszego formatu.
Zabawną sytuację opowiadał mi kiedyś znajomy. Kupował najtańsze bilety, a w trakcie meczu szedł elegancko ubrany do strefy dla VIP-ów. Prawie zawsze udało mu się wejść bez problemu i zająć jedną z wolnych miejscówek: tych jest sporo, a "stali klienci" nie zawsze przychodzą. Ja tego nie spróbowałem, ale taki scenariusz wydawał mi się jak najbardziej prawdopodobny do zrealizowania.
Nie zabrakło także losowania fana, który pojawił się na parkiecie. W ciągu 30 sekund (lub minuty, niestety nie zwróciłem uwagi) musiał trafić cztery rzuty osobiste. Za każdy z nich dostawał 250 dolarów. Trafił wszystkie, dzięki czemu przeszedł do "drugiej rundy", w której mógł wygrać dodatkowo nowy samochód od jednego ze sponsorów. Wystarczy, że trafi o kosza z połowy boiska. Tym razem się nie udało, ale było naprawdę blisko: trafił w obręcz.
Te kilka minut to regularna impreza: ludzie tańczą, bawią i drą się wniebogłosy. Wszystko naprawdę przyjaznej atmosferze. Zero wrogości i wulgaryzmów (sporadyczne). Niedaleko mnie siedział rodzynek, który próbował kibicować Denver Nuggets. Walczył dzielnie i co jakiś czas przebijał się przez fanów Knicksów. Zwłaszcza, kiedy ci, nie mieli powodów do radości.
W oczy (a raczej uszy) rzucił się także fakt, że w trakcie meczu z głośników słychać nie tylko spikera, ale i kilka różnych piosenek i „przygrywek”. Dzięki temu oglądanie samego meczu nie jest tak „suche”. Zabawne były także próby rozproszenia zawodników w trakcie rzutów osobistych.
Publiczność szalała zwłaszcza przy efektownych wsadach (a tych nie brakowało) i perfekcyjnie rzucanych „trójkach” (tych też nie brakowało). Dzięki temu w trzeciej kwarcie Knicksi odrobili stratę i od tego momentu zaczęli tylko powiększać swoje prowadzenie. Mecz ostatecznie zakończył się spora wygraną New York Knicks (117:90). Najwięcej punktów zdobył naturalnie Carmelo Anthony (31 przez trzy kwarty). Swoje dołożyli też m.in. J.R. Smith (13 z czego 10 tylko w 4. kwarcie), Amare Stoudemire (17) oraz Jeremy Tyler (12).
Całość trwała około trzy godziny. Warto? Chyba nie muszę napisać, że tak. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję, nie wahajcie się. Nawet jeśli nie przepadacie za koszykówką. Sam mecz – choć najważniejszy – nie byłby tak fajny bez całej otoczki i atmosfery, która panowała od momentu wejścia do Madison Square Garden. Michał Mańkowski lubi to.