Małgorzata Kot, mama Macieja: Kiedy stałam pod skocznią zrozumiałam, że mam udział w tym sukcesie
P&G
08 marca 2014, 08:28·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 08 marca 2014, 08:28
Igrzyska w Soczi to już przeszłość. Zostaną po nich emocje kibiców, zawodników, ale i ich rodziców. Szczególnie tych, którzy gościli w P&G Family Home, miejscu stworzonym w Parku Olimpijskim specjalnie dla zawodników i ich rodzin, gdzie mogli wypocząć i spotkać się z najbliższymi. Członkiem programu P&G “Dziękuję Ci, Mamo” jest polski skoczek Maciej Kot. Z jego mamą Małgorzatą rozmawiamy o tym, jaka była rola jej i jej męża w początkach kariery Macieja.
Reklama.
W jaki sposób Maciej zainteresował się skokami? Czy mieli państwo w tym udział?
Syn trenował narciarstwo alpejskie i zawsze na treningu szukał jakichś górek, na których mógłby wyskoczyć. W końcu trener dał mu do zrozumienia, żeby zastanowił się nad zmianą dyscypliny, skoro nie chce robić tego, czego się wymaga na treningu. Poza tym na treningi musiał jeździć do Białki, bo w Zakopanem nie było warunków. Wtedy jeździło się starymi busami, więc to było tym bardziej męczące.
Więc Maciek poszedł z kolegą pod skocznię no i trener ich przyjął. Jako rodzice pomagaliśmy mu, chociaż nie akceptowaliśmy z mężem tego wyboru - uważaliśmy, że inna dyscyplina byłaby lepsza. Ale widząc, że jest zadowolony, zaangażowany i chce to dalej robić, sami także zaakceptowaliśmy jego wybór.
Czy z początku nie uważaliście, że szkoła czy praca są ważniejsze? Czy może od razu wiedzieliście, że jeśli syn chce skakać, to należy mu na to pozwolić?
Uważaliśmy, że trzeba go wspierać w przygotowaniach, ale miał jasno postawiony warunek: równolegle ciągnie naukę i sport. Przecież on zaczął skakać w szkole podstawowej, więc nie mógł odstawić nauki nie wiedząc, czy cokolwiek w tym sporcie osiągnie. Trzeba myśleć też o przyszłości dziecka. Powiedzieliśmy: radzisz sobie w szkole - nie ma problemu, idziesz na trening. No i tak było.
W jaki sposób wspieraliście syna w karierze? Zarówno psychicznie, jak i praktycznie? Czy na przykład woziliście go na treningi?
Oczywiście, to było dziecko, więc go razem z mężem woziliśmy. Robiłam kanapki, herbatę do termosu, bo szkoła kończyła się o trzeciej, a zaraz po niej Maciek gnał na trening. Byliśmy też na samym treningu - pomagaliśmy wiązać buty, bo sznurówki ciągle się rwały, pomagaliśmy zakładać kombinezony, bo ciągle były dziurawe, w kaskach były pourywane paski. Trzeba było pomóc posmarować narty, ściągnąć smar.
Pomagaliśmy z mężem nie tylko Maćkowi, ale i innym chłopakom, bo ich była spora grupa, a trener był jeden. Więc pomagaliśmy jak się dało. Organizowaliśmy Maćkowi wyjazdy na treningi poza Zakopane czy na zawody na Słowacji albo w Wiśle. Organizowaliśmy się z innymi rodzicami, braliśmy samochody i wieźliśmy te dzieci gdzie było trzeba.
Jeśli chodzi o wsparcie psychiczne, to nastawienie Maćka do skoków było bardzo pozytywne. Raczej musieliśmy go hamować - na treningi nie trzeba było go namawiać. Ale sport uprawia się nie tylko dla siebie, ale i dla innych, więc jeśli widział, że ktoś zauważył, że fajnie skoczył, to był podwójnie zmotywowany. Dlatego kiedy wiedział, że jesteśmy pod skocznią, to się cieszył. Skakał nie tylko dla siebie, ale i dla nas.
Nie było u państwa konfliktu między edukacją i skokami na późniejszych etapach? Nie było obaw, że syn kompletnie opuści się w nauce? Czy wyniki naukowe były dla państwa wtedy ważne, czy cierpiały kosztem skoków?
Jestem nauczycielką i nie bałam się o to. Wiedziałam, że jeśli będzie miał dobrze zorganizowany dzień, to sobie poradzi. Chodził do dobrej podstawówki, gdzie nauczył się uczyć. To znaczy wiedział, że jeśli idzie do pokoju to nie patrzeć w sufit, tylko czytać. I to robił. Czytał lektury, odrabiał zadania, robił wszystko co trzeba i dopiero później szedł się bawić czy robić coś innego. I ten nawyk przydał się później i w gimnazjum, i w liceum, i teraz na studiach.
Wiedział, że nauka jest jego obowiązkiem. Nawet na obozy i zgrupowania brał książki, bo przecież coś trzeba robić po treningu. Niektórzy odpoczywali, grali w gry komputerowe, a on robił zadania z matematyki czy coś czytał i kiedy wracał, był już częściowo przygotowany i mógł umawiać się z nauczycielem na zaliczenie.
Dobra organizacja pomogła temu, że nie miał problemów w szkole. Chodził do zwykłej szkoły, nie sportowej, gdzie jednak nauka jest bardziej podporządkowana sportowi. A że sobie radził, to trzeba było wykorzystywać ten potencjał, a nie iść na łatwiznę.
Czy wraz z wiekiem państwa zaangażowanie w treningi syna zmniejszało się, czy zawsze wspieracie go tak samo?
Cały czas byliśmy z mężem mocno zaangażowani, bo wraz z wyższym poziomem trzeba było zająć się kolejnymi sprawami. Oczywiście część rzeczy odeszła, bo na przykład sprzętem zajmowała się kadra.
Ale do 18. roku życia trzeba było Maćka wozić na treningi, bo nie miał prawa jazdy, a dojazdy busami to byłaby strata cennego czasu na trening. Wtedy jeszcze mniejsza skocznia nie była oświetlona, więc trzeba było się spieszyć, żeby przed zmrokiem zdążyć poskakać, a szkoła i skocznia były daleko od siebie.
Poza dojazdami braliśmy z mężem w swoje ręce pilnowanie odpowiedniej diety, zapewnienie odnowy biologicznej, sauna, basen, masaże. Poza tym tak codzienne rzeczy jak pranie, prasowanie, żeby zdążył się przepakować z jednego wyjazdu na drugi.
Nadal pomagaliśmy też w szkole, dowiadując się u nauczycieli co będzie musiał zaliczyć po powrocie.
Kiedy więc wracał ze zgrupowania, nie musiał chodzić po kolegach i się dowiadywać, tylko miał już zapisane na kartce, czego musi się nauczyć, którą książkę, który rozdział podręcznika przeczytać. Nasza pomoc ciągle była i jest.
Wiemy że była pani na Igrzyskach wraz z Maćkiem. Jakie to emocje?
To był dla mnie wspaniały wyjazd. Dzięki temu, że Maciek zwrócił uwagę Procter & Gamble, zostaliśmy zaproszeni do Soczi. To były niesamowite emocje. Maciek chciał się trochę odseparować przed zawodami, więc nie miałam z nim kontaktu codziennie. Zresztą tak jest zawsze - kiedy wyjeżdża, nigdy do niego nie dzwonimy, żeby mógł skupić się na zawodach.
Ale byłam razem z siostrą, która miała duży wkład w karierę Macieja, na każdych kwalifikacjach i na każdym konkursie. Miałyśmy baner z jego zdjęciem oraz imieniem i nazwiskiem, organizowaliśmy innych kibiców, więc Maciek wiedział, że jestem pod skocznią, że kibicuję, że go wspieram. Jednak oglądanie w telewizji a oglądanie na żywo to zupełnie co innego, emocje są nieporównywalne. Byłam zachwycona.
Dzisiaj, z perspektywy czasu - czy macie poczucie, że to również dzięki państwu Maciek Kot jest Olimpijczykiem?
Znalazłam się w grupie około stu mam. Duża część doczekała się już mistrzów olimpijskich, a ja byłam jedną z niewielu mam młodych zawodników, którzy dopiero liczą, że coś poważnego osiągną. Ale kiedy tam byłam, zrozumiałam, że Maciek ma na to szansę, że jego poziom już jest wysoki, ale do medali jeszcze troszeczkę brakuje.
No i doszłam do wniosku, że także ja mam udział w tym, że ciężko trenował, że się starał, osiągał wyniki i zakwalifikował się na Igrzyska i został Olimpijczykiem. Także z naszą pomocą. Bez niej byłoby mu ciężko. Może nawet by się zniechęcił, bo przeciwności losu było dużo.